Getting your Trinity Audio player ready...
|
Podpalono klasztor na Łyścu, kościół zbezczeszczono a święte relikwie skradł dziki Chan. Wszystko zaczęło się od tego, że zrzeszeni w Oddziale Międzyszkolnym PTTK turyści wcale nie zamierzają zimą odpoczywać. Z trudem przetrwali leniwy grudzień, ale w styczniu odpoczywać już nie chcieli. Najpierw szukali czarownic na Łysicy i Żeromskiego w Ciekotach, a potem zachciało im się sprawdzać ile prawdy w świętokrzyskich legendach drzemie. Zaczęli od tajemniczych Grzegorzowic.
Zagubiona w środku Świętokrzyskich Gór, w otoczeniu malowniczych lessowych wąwozów, nad rzeką Dobruchną leży niewielka senna wieś, której serce bije na szczycie Sytnej góry. Tam, otoczona kamiennym murem, od wieków patrzy na zmierzających do niej parafian – niezwykła świątynia, której prezbiterium tworzy najczystszej krwi romańska Rotunda. Długosz mówił, że to kościół obronny, świadczyć będzie o tym i położenie, i rycerska fundacja, którą przypisze imć Nawojowi herbu Topór. Takie smaczki jak kościół pod wezwaniem Świętego Jana Chrzciciela w Świętokrzyskiem wcale nie są takie rzadkie, zawsze jednak budzą zachwyt turystów. Rotunda, która po przebudowie w 1629 roku jest częścią kościoła nadal robi wrażenie, ze szczególnym zainteresowaniem oglądano jedno z okien, które dotrwało do naszych czasów. Kościół cieszy oczy od końca XIII wieku, rozbudowany w XV wieku jest cennym zabytkiem, bo rotund w naszym kraju niewiele.
Przewodnicy prowadzący wycieczkę udowadniali grupie, że każdy kilka razy w tygodniu jedną z polskich rotund widzi na własne oczy. Nie wierzyli, coś pod nosami sarkali i mruczeli, dopiero jak 20 zł na własne oczy zobaczyli, to rację przewodniczce przyznali. Niedowiarki jedne.
Nie jest to jeszcze koniec Grzegorzowic, aparaty fotograficzne poszły w ruch na widok niezwykłej górskiej panoramy roztaczającej się ze wzgórza. Nie był to również koniec ciekawostek, na dziedzińcu kościelnym skryła się bowiem nietypowa figura Chrystusa wiszącego na krzyżu. Ten, powstańczym zwany, z głową skierowaną na swoje lewe ramię, stanowi rzadkie zjawisko. Jest powstańczą wizytówką terenu, na którym stoi. Mawia się, że to znak powstańczej braci, a jeśli dodamy, że na pobliskim cmentarzu powstaniec styczniowy leży, to… wszystko jasnym się staje. Tu też, w Grzegorzowicach rozpoczęła się petetekowska przygoda – ruszyli pieszo w nieznane.
Uroczysko
Che?mowa Góra
Celem pierwszego pieszego etapu stał się najstarszy rezerwat przyrody w Górach Świętokrzyskich, zalążek Świętokrzyskiego Parku Narodowego, enklawa modrzewi, jedno z ostatnich miejsc, na którym żyją borsuki. I przede wszystkim jedno wielkie mrowisko, te urocze stworzenia swoje kopce pozakładały przy samych szlakach. Na szczęście zimą nie wychylają się ze swoich siedzib, więc nie stanowiły powodów do damskich pisków. Co prawda przewodnicy podsłuchali potem, że niektóre damy były nieco rozżalone, że nie było okazji wejść w rolę Telimeny, no ale z drugiej strony nikt im tego w programie nie gwarantował.
Wędrówka na szczyt Chełmowej Góry również obfitowała w przygody, ktoś wpadł po uszy w błoto, ktoś się wykapał w strumyczku co z wolna płynął, wszyscy zaś bez wyjątku zauroczyli się fantazyjnie powykręcanymi drzewami, ciszą i klimatem nieco jakby z filmu grozy. Rozgadali się dopiero na szczycie, przy tablicy Mariana Raciborskiego, który wyodrębnił gatunek modrzewia polskiego, tam też wysłuchali legendy o tym, skąd nazwa Chełmowej się wzięła.
Otóż w XIII wieku mieli na owej górze stanąć, broniący kraju przed najazdem Jaćwingów, polscy rycerze. Ponieważ liczebnie byli słabsi od wroga, ponakładali swoje szyszaki na czubki młodych modrzewi, a gdy zabłysły one w słońcu, Jaćwingowie pomyśleli, że mają do czynienia z dużą siłą i się wycofali. Od tych szyszaków wzniesienie Chełmową się stało.
Co ma wspólnego
Emeryk z Adelajdą
Chyba tylko to, że w niedzielne styczniowe popołudnie odwiedzili ich starachowiccy członkowie Oddziału Międzyszkolnego PTTK. Na trasie wędrówki znalazły się bowiem, oprócz cudownie sielskich widoków pól, łąk, mostków, samotnych drzew i chatek drewnianych, Nowa Słupia z Emerykiem i Dębno z Adelajdą.
W Nowej Słupi była również okazja zerknąć na kościół Świętego Floriana, gdzie wkomponowana w kościelny mur oczy przyciąga kobieca postać. Najstarsi ludzie powiadają, że to pani Emerykowa co Emerykowi kroku dotrzymać nie mogła, ile w tym prawdy… któż to wie. W Nowej Słupi jest również pierwsze w Górach Świętokrzyskich schronisko, znane z niechlubnej obecności Alberta Schustera, który krwawą kartą zapisał się zarówno w samej Słupi jak i w niedalekim Dębnie. Jeszcze tylko wizyta u Emeryka, i tu… No właśnie, jedni mówią, że to Emeryk książę węgierski, inni, że Władysław Jagiełło, jeszcze inni, że to pielgrzym jakiś nieznany, który przez pychę w kamień zamieniony został. A przewodnicy, którzy w OM PTTK prowadzą wycieczki, opowiadają o harcach czarownic w noc świętojańską wokół figury… Prokopa. Kto ma rację? Zdecydujcie sami.
Ostatnim punktem było Dębno, kiedyś miasto, ale to na pewno przed Janem Długoszem, gdyż on sam o tym w ogóle nie wspomina. Czym stoi Dębno? Historią oczywiście – tą najnowszą XX – wieczną, tragedią II wojny światowej. Z tą miejscowością związany jest również wcześniej wspominany oberleutnant Albert Schuster, który pewnego poranka dokonał jej pacyfikacji. W procesie świętokrzyskiego kata (odbył się w 1973 roku w Karl-Marx-Stadt) jednym ze świadków był Wacław Dziuba, który przeżył pacyfikację Dębna, był jednym z wybranych do rozstrzelania. Kiedy opowiadał o tym, że paradoksalnie przeżył dzięki jednemu z żandarmów Schustera, który nie pozwolił mu się poruszyć, Albert Schuster zerwał się z ławy i krzyknął: „Świadek kłamie, to niemożliwe. Moi żandarmi byli tak zdyscyplinowani, że żaden by sobie nie pozwolił na taką nielojalność. To jest oszczerstwo” .
Obok tej wzruszającej historii musiała pojawić się również legenda. W końcu zatem zajmijmy się krótko Adelajdą, panią na dworze dębniańskim porwaną przez najeźdźców tatarskich gdzieś około 1250 roku. Wtedy też hordy kradną relikwie Krzyża Świętego i obracają zabudowania w perzynę. Dopiero gdy kawałki świętego drzewa przynoszą na obóz klęski i choroby Chan zgadza się, by wróciły na daleki Łysiec. Zawieźć ma je Adelajda, branka jednego z poddanych Chana i ów poddany. Co się dzieje potem? Happy end – drogi Czytelniku, Adelajda z branki staje się żoną, a ów Tatarzyn nawraca się i za zasługi otrzymuje herb Habdank, jako, że Adelajda z tego rodu ma się wywodzić.
Jeszcze tylko krótki spacer na Wzgórze Świętej Cecylii, gdzie grodzisko miało onegdaj istnieć. Świadczyć o tym mają wykopaliska archeologiczne.
My tu baju baju, a kończyć czas, chociaż nikomu wracać się nie chciało. Tym razem nikt butów nie zgubił (czasem przewodnicy OM PTTK tak mają) ale dodać trzeba, że podczas rekonesansu tych terenów przewodnik, którego imię z litości ukryjemy, wpadł po kostki do szamba. Wniosek z tego prosty i wszystkim winien być znany: na wycieczkach z PTTK patrz co masz pod nogami.