MAREK MATEREK JAKIEGO NIE ZNACIE! (VIEDO)

Getting your Trinity Audio player ready...

– Co słychać panie prezydencie?
– Dziękuję, dobrze.
– Ile jest kilometrów ze Starachowic do Suchedniowa?
– Trzydzieści.
– O, pan prezydent się przygotował?
– Jeśli pokonuje się taką trasę tyle lat, to nie problem, żeby wiedzieć ile jest kilometrów między Starachowicami a Suchedniowem.
– Te dwa miasta w pana życiu odgrywają znaczącą rolę… –
Będą zawsze, dlatego, że Suchedniów to miejscowość, w której się wychowywałem, mieszkałem tam przez szesnaście lat i w której mieszkają moi rodzice, a Starachowice to jest miasto, z którym od początku jestem związany, dlatego że w Starachowicach się urodziłem, tu mieszkają moi dziadkowie i tutaj podjąłem dalszą naukę w szkole średniej, czyli I Liceum Ogólnokształcącym.
– Jak wyglądało dzieciństwo pana prezydenta?
– Było normalne, zwykłe, ale trochę inne. W naszym domu w Suchedniowie i w otoczeniu nigdy nie brakowało zwierząt. Było osiem koni, ale i mnóstwo innych zwierząt: psy, koty, rybki, chomiki, króliki i można by właściwie zapytać, czego nie hodowałem i czym się nie zajmowałem, więc to był dom pełen zwierząt.
– Wychowywał się pan z rodzeństwem?
– Tak, z młodszą ode mnie siostrą.
– Rodzice i dziadkowie, to dobrzy nauczyciele…
– Tak, zawsze zostawiają jakąś lekcję, która pozostaje na całe życie.
– Czego pana nauczyli?
– Dziadkowie i rodzice nauczyli mnie przede wszystkim szacunku do innych osób i myślę, że to we mnie zostało.
– Marek Materek w dzieciństwie wpadał w kłopoty?
– Na pewno tak, może nie było takich sytuacji zbyt wiele, ale były takie zdarzenia i są doskonałą nauczką dla mnie na przyszłość i na pewno lekcją na całe życie, żeby czegoś nie robić.
– Szkołę średnią wybrał pan w Starachowicach, dlaczego?
– Zdecydowana większość znajomych wybierała naukę w Skarżysku – Kamiennej, część w Kielcach, dlatego, że jest to najprostsze połączenie komunikacyjne między Suchedniowem, Skarżyskiem a Kielcami. Byłem jedynym nie tylko z klasy, ale też z całego rocznika, który wybrał naukę w Starachowicach. Z prostego względu. Miałem możliwość mieszkać w Starachowicach, przeprowadziłem się tutaj i miałem prawie najbliżej z klasy do szkoły i to dobrze wspominam, a tej decyzji nie żałuję!
– W liceum czy we wcześniejszym okresie obudziła się w panu „żyłka lidera”?
– Ciężko mówić o żyłce lidera, ale może społecznika. W gimnazjum, w momencie, gdy zmarł Ojciec Święty Jan Paweł II, wracając z kościoła po jednym z czuwań, wpadłem na taki pomysł, żeby wspólnie z młodzieżą zadbać o to co nas otacza i zrobić coś dla swojej miejscowości. Tak powstał pomysł powołania Stowarzyszenia Młodzieży Suchedniowa.
To było w ostatniej klasie gimnazjum. Ziścił się on, gdy podjąłem naukę w liceum. To był okres, który dobrze wspominam. Grupa ta liczyła kilka osób, a gdy odchodziłem już kilkudziesięciu członków. To było stowarzyszenie, które wykonywało mnóstwo rzeczy dla swojej miejscowości. Organizowaliśmy zbiórki żywności, zbiórki dla fundacji Dzieło Nowego Tysiąclecia, wystawy Suchedniów dawniej i dziś. Spotkania, rajdy rowerowe, piesze, więc zagospodarowywaliśmy sobie czas, ale też staraliśmy się pamiętać o tym, co było kiedyś i pokazywać to innym. To była fajna działalność, łączyłem ją później z pobytem w Starachowicach i to nie było najłatwiejsze.
– Jest pan również współzałożycielem pierwszej Młodzieżowej Rady Miasta w Starachowicach…
– Zaczęło się od spotkań w Szkole Językowej Pani Jolanty Nowak, która prowadziła projekt. Z którego zrodziła się Młodzieżowa Rada Miasta. Zostałem do niego zaproszony, jako przedstawiciel samorządu szkolnego. Jako grupa inicjatywna zaczęliśmy tworzyć Młodzieżową Radę Miasta Starachowice, a po roku lub dwóch udało się sformalizować projekt i powołać MRM w Starachowicach, która działa do dziś.
– Okres liceum, to czas przede wszystkim dojrzewania, kształtowania swojego charakteru i ciężkiej pracy. Pan też tak miał?
– Mam wrażenie, że przez okres liceum nie zmieniłem się praktycznie wcale od tego z czym przyszedłem… Na pewno miałem więcej wiedzy, więcej doświadczenia, dużo rzeczy zrobiłem w liceum. A tak prywatnie… Znajomi twierdzą, że nie zmieniłem się jakoś znacząco. Okres w I Liceum Ogólnokształcącym wspominam jako jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy w życiu. To czas, kiedy poznałem mnóstwo fajnych ludzi, znajomych, przyjaciół ale i nauczycieli, pracowników obsługi. Wszystkich dobrze wspominam.
– Życie nastoletniego Marka Materka w wolnym czasie, to…
– Wolnego czasu zawsze brakowało, ale jeśli go tylko miałem, starałem się go wykorzystywać przede wszystkim na jazdę rowerem. Czasami bywało tak, że ze Starachowic babcia próbowała się dodzwonić do mnie, w Suchedniowie mama też do mnie wydzwaniała, a ja nie odbierałem telefonu, bo byłem w drodze pomiędzy Starachowicami a Suchedniowem. Czasami takie trasy sobie pozwalałem robić i dopiero wieczorem się okazywało, gdzie ostatecznie lądowałem. To też miłe doświadczenie.
– Róża Thun, co to nazwisko i osobowość znaczy dla pana?
– To jest europosłanka, z którą współpracowałem ponad pięć lat. To osoba, którą podziwiałem, kiedy tworzyłem Szkolny Klub Europejski, bo wtedy była szefową fundacji Roberta Schumana i wprowadzała de facto Polskę do Unii Europejskiej, od tej strony społecznej, pozarządowej. Później, gdy była szefową przedstawicielstwa Komisji Europejskiej w Polsce, a ja w Młodzieżowej Radzie Miasta Starachowice, zaprosiliśmy Panią Różę do Starachowic na konferencję, na której się bezpośrednio poznaliśmy. Po wyborach do Parlamentu Europejskiego, Róża Thun zaproponowała mi tworzenie biura w województwie świętokrzyskim. Jest to osoba, którą cenie za fachowość, za ogromne zaangażowanie w wykonywaną pracę i za tworzenie dobrego wizerunku Polski w Parlamencie Europejskim. Dobry wizerunek kraju można tworzyć w różny sposób, ale przede wszystkim dobrą pracą. Jeśli praca, która się wykonuje jest doceniana przez innych europosłów i oni widzą, że przynosi konkretne efekty, to to jest nagradzane. A Róża Thun, jest chyba jedyna europosłanką z Polski, która została nagrodzona przez pozostałych europosłów aż trzykrotnie. (…) Zawsze sobie to ceniłem, że ta praca, która może nie była widoczna tu, w okręgu wyborczym, to tam była doceniana i zauważana. Zna doskonale aż pięć języków obcych i tutaj wielki szacunek za to.
– Jest wzorem dla pana.
– Tak. W wielu przypadkach, to co robię, to, jaką formę i sposób przybiera moja praca, wynika z doświadczenia z samorządu.
– Dwudziestka czy jakaś inna magiczna liczba zmienia coś w życiu młodego człowieka?
– Myślę, że tak naprawdę nic nie zmieniła w moim. Gdy ukończyłem liceum, zdecydowałem, że nie idę na studia dzienne tylko będę od razu pracował. To był taki przeskok z rzeczywistości bardzo szkolnej, gdzie życie jest takie bezstresowe, do normalnego życia, gdzie problemów jest tysiące do rozwiązania, gdzie spraw do załatwienia jest mnóstwo i też ludzie się inaczej zachowują. Więc to doświadczenie na pewno jest takim okresem, który można zaznaczyć jakąś klamrą, zamykając jedno a otwierając to co nowe. To był taki moment rozpoczęcia pracy zawodowej i w przyszłym roku minie dziesięć lat udokumentowanego stażu pracy.
– Czyli będzie mały jubileusz?
– Będzie!
– Studiował pan na kilku kierunkach. Jakich?
– Pierwsze studia to były stosunki międzynarodowe w Collegium Civitas w Warszawie. Dlatego, że ten zakres tematyki mnie interesował, chciałem poznać trochę osób, z których można czerpać różne wzorce. Collegium Civitas zatrudniało nie tylko wykładowców, którzy całe życie wykładają, ale przede wszystkim praktyków. Osoby, które w życiu codziennym pełniły różne funkcje. Były ministrami, wiceministrami, ambasadorami, lotnikami, bo też mieliśmy mjr. Fischera i wielu innych wykładowców, którzy w swoim życiu zawodowym zrobili coś za co można ich cenić i podziwiać. Ta ciekawość i chęć styczności z takimi osobami zdecydowały, żeby wybrać tę szkołę i to był strzał w dziesiątkę. Później była politologia o specjalności administracyjno – samorządowej. Też nie przez przypadek, dlatego, że samorządem interesowałem się od zawsze. Studia z zakresu zarządzania nieruchomościami były natomiast związane z moją pracą zawodową, bo też w tej branży się obracałem, współpracowałem z zarządcami, więc to było jakby naturalne. A że likwidowano już wtedy zawód pośrednika w obrocie nieruchomościami, zdecydowałem, że wybiorę zarządzanie nieruchomościami. Wtedy też prowadziłem firmę o takim profilu, to łączyło się w jedną całość i stąd taki wybór.
– Czy już wtedy zrodziła się myśl, by zostać prezydentem miasta?
– Starachowice kocham od zawsze za to jaki mają potencjał. Niestety nie był wykorzystany. To mnie motywowało. Skala tych rzeczy, które trzeba zrobić, jest tak duża, że tu naprawdę nie trzeba się bardzo wybijać, żeby zrobić coś dobrego dla tego miasta. Postanowiłem realizować konkretne rzeczy, od tych najmniejszych do tych dużych. Staram się robić to na tyle dobrze, na ile potrafię.
– Pamiętam, że jako piętnastoletni chłopak, bardzo panu kibicowałem, bo wtedy zaczynałem swoją przygodę z Młodzieżową Radą Miasta i chciałem mieć po prostu młodego i energicznego prezydenta u boku…
– Udało się?
– Myślę, że tak! A ciężko było panu wejść w rolę prezydenta? Od pierwszej chwili umiał pan się zachować jak szef miasta…
– (Śmiech) Zachowywać się chyba umiałem, ale o to trzeba zapytać pracowników. Tylko anonimowo, żeby wszyscy mogli szczerze powiedzieć. Aż sam jestem ciekaw odpowiedzi jak to wyglądało z drugiej strony, dlatego, że to było dla mnie nowe wyzwanie, zupełnie inne. Można pracować ileś lat, ale nigdy nie pracuje się w takim miejscu i nie ma się takiego psychicznego obciążenia odpowiedzialnością, jak w pracy jako wójt, burmistrz, czy prezydent. Odpowiada się bowiem za wielu pracowników, w wielu jednostkach i za wszystkich mieszkańców.
– Najtrudniejsza decyzja podjęta w kończącej się kadencji, to…
– Zawsze decyzje związane z zwolnieniami są dla mnie najtrudniejsze. Dlatego, że dotyczą one konkretnych osób, przypadków i nawet jeśli wiem, że mam podstawy do tego, żeby z kimś się rozstać, to jednak każdy z nas jest człowiekiem i każdy w jakiś sposób to przeżywa. Dlatego że nie jest mi obojętne, jak te osoby dalej się odnajdą, ani to w jakim otoczeniu funkcjonują. To są zawsze najtrudniejsze decyzje.
– Jak wygląda dzień pracy prezydenta, przyjmijmy, że jest to wtorek.
– Wtorki zaczynają się akurat od posiedzeń wykonawczych. To są spotkania z kierownikami, zastępcami skarbnikiem, sekretarzem, na których ustalamy najważniejsze decyzje związane z funkcjonowaniem miasta. Wcześniej pracownicy przesyłają zbiór spraw, w których chcieliby, żebym się wypowiedział. Podczas tego spotkania zapadają decyzje na poszczególne tematy. Natomiast później rozpoczyna się taka praca, która jest strasznie nudna i która pochłania dużo czasu, czyli tzw. papierologia. Właściwie z dokumentami, z materiałami, które przychodzą mam do czynienia przez cały dzień i często jest tak, że te dokumenty spływają pomiędzy spotkaniami, cały czas trzeba kolejne analizować, żeby podpisywać, a do tego czasem robię wyjazd na miasto, czyli takie nie zapowiedziane kontrole, które bardzo lubię. Wtedy mogę zobaczyć, co się dzieje na danej budowie czy w danej jednostce podległej urzędowi. Czasu na te „wypady” niestety jest za mało. Chciałbym, żeby było go więcej, ale chyba w polskich realiach, gdzie tych dokumentów musimy przerabiać tak dużo, na razie nie jest to możliwe.
– W tym wszystkim znajduje Pan czas dla siebie?
– Zdecydowanie więcej czasu zabiera mi praca i to co się z nią wiąże. Trochę żal mi, że mam go tak mało dla przyjaciół, rodziny, znajomych… Brakuje mi go, po prostu brakuje.
– „Miły, otwarty, ambitny, komunikatywny człowiek” – czytam wpisy na pana profilu. Kibicujących panu starachowiczan też jest bardzo dużo. Czym sobie ich pan zjednał?
– Chciałem wszystkim podziękować, jeśli tak rzeczywiście jest. Często docierają do mnie podobne sygnały, za pośrednictwem GAZETY dziękuję przede wszystkim tym osobom, które wspierają mnie w tej trudnej pracy. Bo wymaga ona ogromnego poświęcenia i takie wsparcie ze strony osób, dla których się pracuje, jest niezwykle ważne. Jest motywacją do tego, żeby kontynuować to co się robi i starać się to robić jak najlepiej, jak się tylko potrafi.
– Na u śledzi pana ponad 19 tysięcy osób?
–  Portal społecznościowy prowadzę przede wszystkim dla mieszkańców Starachowic dlatego, żeby komunikować o tym co robimy, otrzymywać informacje zwrotne, czy to, co robię w mieście jest dobre, co mogę jeszcze poprawić, zmienić, ulepszyć. Po to prowadzę ten profil na u. Ale też są osoby, które kompletnie nie mają nic wspólnego ze Starachowicami, a obserwują i podkupują nasze rozwiązania. Zaszczepiają je w swoich miastach i to też jest fajne, że przyjeżdżają do nas często samorządowcy z innych miast, którzy chcą wzorować się na tym co w Starachowicach zrobiliśmy. Ostatnio gościłem burmistrza Wojkowic, to jest najmłodszy burmistrz w Polsce, natomiast już zapowiedział swoją wizytę prezydent Sosnowca, który chce również zobaczyć nasze Baseny Letnie i chciałby podobną inwestycję u siebie przeprowadzić. I takich samorządowców, którzy odzywają się z różnych stron Polski, jest sporo. To jest naprawdę fajne.
– Jak wieczorami jeździ pan po mieście i ogląda zmiany, to co wtedy przychodzi na myśl.
–  Wkurzam się, dlatego, że widzę jak dużo jest jeszcze do zrobienia. Że coś wygląda tak jak nie powinno wyglądać i się tylko tym denerwuję. Dla mojego zdrowia i spokoju powinienem raz na jakiś czas wyjechać z miasta i odpocząć, bo jednak na miejscu cały czas skupiam się na tym, co powinniśmy jeszcze zrobić. A że jest ich bardzo dużo, to spokojnego czasu niestety mieć nie mogę. A bardzo bym chciał, żeby wszystko było tak dopięte na ostatni guzik, że funkcjonowałoby tak jak należy, a mieszkańcy i ja bylibyśmy zadowoleni. Na razie tak nie jest więc dużo, dużo pracy przed nami.
–  W 2014 r. stanął pan do walki o prezydenturę. Ze świadomością obowiązków…
– To był taki bardzo kluczowy moment dla Starachowic, gdzie trzeba było zadbać o pozyskanie środków zewnętrznych na rozwój miasta. Na to, żeby zmienić Starachowice, zrewitalizować wiele miejsc, więc jeśli byśmy przespali ten okres, to ciężko by było potem to nadrobić. Więc z perspektywy miasta chciałem się zaangażować, z perspektywy prywatnej raczej nie. Ta praca – jak wspomniałem – wymaga ogromnego poświęcenia, często kosztem najbliższych, rodziny, przyjaciół.
– Ceni sobie pan niezależność?
– Bardzo, o czym chyba się przekonali szczególnie w Platformie, która mnie wyrzuciła ze swoich szeregów kilka lat temu. Gdy otrzymałem informacje, że rozwiązano struktury i przestałem być przewodniczącym, to usłyszałem takie znamienne słowa: „Marku, chcielibyśmy żebyś nadal z nami grał w jednej drużynie”. Więc ja powiedziałem, że w takiej drużynie absolutnie grać nie zamierzam. Nie chcę mieć nic wspólnego, bardzo dziękuję. Bardzo sobie cenię niezależność i myślę, że już zdążyłem przyzwyczaić wszystkich do tego, że można mi różne rzeczy sugerować, a jeśli uznam, że coś jest fajne i warte naśladowania czy zrobienia, to zrobię, ale jeśli ktoś próbuje na mnie coś wymusić, to zazwyczaj osiąga efekt odwrotny.
– Rodzina kibicuje prezydenckim poczynaniom czy raczej rozlicza?
– Kibicują, przekazują swoje uwagi jeśli mogą i wspierają.
– Co chce pan po sobie zostawić?
– Jeśli miałbym wymieniać, to musielibyśmy poświęcić temu drugie tyle czasu. Chciałbym zostawić po sobie Starachowice, które są miejscem, w którym mieszkańcy nie tylko chętnie pracują, ale też mieszkają i odpoczywają. Te trzy warunki chciałbym, żeby były spełnione. Z miejscami pracy już się poprawiło, z mieszkaniami musimy jeszcze wiele zrobić, żeby było lepiej, bo ceny poszły bardzo w górę. A trzecia rzecz, to jest ten odpoczynek. Nad tym cały czas pracujemy. Te wszystkie projekty związane z rewitalizacją, z ochroną różnych przestrzeni, związane są z tym, żeby mieszkańcy nie musieli wyjeżdżać w weekendy do innych miejscowości, tylko spędzali je w Starachowicach. Na to pozyskaliśmy środki zewnętrzne i to chciałbym, żeby się właśnie zadziało.
– Czego mogę życzyć młodemu, niezależnemu, spełniającemu swoje marzenia mężczyźnie?
– Szczęścia.
– Niech więc prezydenta nie opuszcza nigdy. Trzymam kciuki i dziękuję za rozmowę

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *