Getting your Trinity Audio player ready...
|
– Chciałem odzyskać dobre imię – mówił przed sądem na drugiej rozprawie, 26 marca, były prezes ZEC-u pytany o powody, dla których ujawnił prokuraturze wręczanie prezydentowi łapówek. Jego były zastępca był mniej wylewny. Zeznał jedynie, że „tak jakoś wyszło”. Z uwagi na to, że swoje zeznania złożyli dwaj najważniejsi świadkowie, sąd zgodził się wreszcie uchylić areszt urzędniczce i prezydentowi.
Podczas drugiej rozprawy sąd miał przesłuchać matkę i żonę prezydenta, a także żonę i córkę przedsiębiorcy, ale wszystkie panie skorzystały z prawa do odmowy składania zeznań. Mówił za to, i to dość dużo, były prezes ZEC. Potwierdził przed sądem, że dawał prezydentowi pieniądze, co miało być dość powszechną praktyką wśród osób zarządzających komunalnymi spółkami. Dowiedział się o tym dopiero na drugi rok, po tym, jak B. został włodarzem. Od samego początku, zależało mu na dobrej współpracy, stąd między innymi próby zaskarbienia sobie jego sympatii poprzez prezenty imieninowe (koniak i ręcznie grawerowany nóż), które okazały się niezbyt trafione, o czym miał się przekonać wychodząc z prezydenckiego gabinetu. Po kilku miesiącach, po Walnym Zgromadzeniu Wspólników ZEC w Sabatówce, przeszedł z prezydentem na „ty” i zrozumiał to jeszcze bardziej.
– Prezydent poprosił mnie na krótką rozmowę, powiedział, że jest mu potrzebna „dycha”. Odpowiedziałem, że pomyślimy – zeznawał Sz.
W odpowiedzi miał wówczas usłyszeć, że „trzeba było tak od razu”, bo – jak miał powiedzieć prezydent – „liczył na tego rodzaju współpracę”.
– Dla mnie było to szokujące – mówił w sądzie były już prezes ZEC-u. – Nigdy nie spotkałem się z sytuacją, w której musiałbym komukolwiek płacić za swoją pracę. Pożyczyłem pieniądze od matki i zawiozłem prezydentowi do gabinetu. To mogło być w kwietniu 2008 roku – powiedział po chwili zastanowienia.
Wszyscy dawali?
– Mając na uwadze, że poprzedni prezent był nietrafiony, doszliśmy do wniosku z moim zastępcą G., że należy podzielić się z prezydentem nagrodą.
Wśród prezesów spółek, krążyła wówczas żartobliwa opinia, że „im większą się nagrodę dostanie, tym więcej trzeba będzie oddawać”. Także prezydent, jak twierdził Sz. , często żartował na te tematy.
– Mówił na przykład „potrzebne jest mi 100 tys. zł”, a później, że oczywiście żartował, bo tak naprawdę chodzi o 10 tys. zł – zeznawał Sz.
„Bezpośrednie potrzeby pieniężnie” określał podczas rozmów „w cztery oczy”, z każdym osobiście. Pod koniec kwietnia 2008 roku,, Sz. pobrał z banku 6 tys. zł, kolejne 4 tys. zł miał dorzucić G. i z taką kopertą udali się do prezydenta, dołączając do niej alkohol.
– Przyjechaliśmy z rana, tylko na chwilę, złożyliśmy prezydentowi życzenia, wręczyliśmy pieniądze i wyszliśmy – zeznawał prezes Sz.
W 2009 roku zarządzana przez niego spółka nie osiągnęła dodatniego wyniku, a w związku z tym ani on, ani G. nagrody nie otrzymali, ale postanowili zrzucić się dla prezydenta.
– Moich pieniędzy było 2,5 tys. zł , a G. miał prawdopodobnie drugie tyle – powiedział Sz.
Za każdym razem wyglądało to bardzo podobnie. Pieniądze w kopercie przekazywali z ręki do ręki, nie zagłębiając się w dłuższe rozmowy. W jednym z takowych spotkań miał uczestniczyć także zasiadający dziś na ławie oskarżonych Marian S., który przyjechał kiedyś do ZEC i wyciągnąwszy z kieszeni swojego skórzanego bezrękawnika dwa pliki banknotów, każdy po 10 tys. zł, miał powiedzieć do Sz.: „To są pieniądze, które macie dać prezydentowi” (miał tu na myśli też G. – przyp. red.) – wynikało z relacji byłego prezesa.
– Powiedziałem do niego, że sam, jako przedsiębiorca, może zasilić przecież wybory i żeby nas do tego wszystkiego nie mieszał. Nalegałem, żeby je schował…
Nie chciał posłuchać, drzwi do gabinetu były wciąż uchylone, więc Sz. zsunął pieniądze, a wyjął je, kiedy B. przyjechał.
– Prezydent schował je do kieszeni, a za chwilę Marian S. wyjął z kieszeni drugi plik 10 tys. zł i dodał: dam ci jeszcze 70 tys. zł, żebyś miał równą „stówkę” – mówił przed sądem Sz. – Odniosłem wrażenie, że Marian S., dając nam pieniądze dla prezydenta, chciał pokazać, że jesteśmy od niego zależni.
Zaczęły się „zgrzyty”
Sytuacja zaczęła się komplikować w 2010 roku. Podczas spotkania w okolicznej restauracji „Karmen”, prezydent miał mu powiedzieć, żeby „załatwił na opale 200 tys. zł”, a wówczas 100 tys. zł byłoby jego. Chodziło o podpisanie aneksu do umowy na dostawę opału z firmą Mariana S., który miał zwiększyć cenę za węgiel.
– Tłumaczyłem, jaka jest sytuacja, mówiłem, że nie możemy tego zrobić, ale prezydent nie ustępował… Dochodziło nawet do tak kuriozalnych sytuacji, że kiedy przyjeżdżałem do urzędu, wszyscy mówili do mnie – „Szymon podpisz ten aneks”, śmiejąc się przy tym.
Pod presją podpisał. W styczniu zeszłego roku miał go znowu odwiedzić prezydent.
– Wiem, że na mnie mówisz – miał powiedzieć prezesowi podstawiając mu notę odsetkową dla Mariana S. i dał prezesowi mu dwa tygodnie na zapłacenie.
Potem dzwonił do niego jeszcze dwa razy.
„Jeżeli nie zapłacisz, to już pozamiatane”, „Masz mało czasu, jak nie załatwisz tego, to już dobranoc”, odczytała zeznania prezesa z akt sprawy sędzia Barbara Nowak – Łon.
– Zrozumiałem wtedy, że muszę pożegnać się z pracą. Pod koniec stycznia zadzwonił do mnie urzędnik, reprezentujący nadzór właścicielski nad spółkami i powiedział, że nie wolno podpisywać mi żadnych umów, a 14 lutego zostałem odwołany.
Jego następca, a wcześniej wiceprezes ZEZ, wyliczył, że w latach 2008-2011 dał pięciokrotnie pieniądze B., w sumie 28,5 tys. zł, głównie z przyznanych mu nagród. Miała to być zapłata za utrzymanie się na stanowisku.
– Wiedziałem, że w Starachowicach panuje taka zasada, że każdy oddaje 50 proc. premii prezydentowi. Z tego, co wiem, każdy wiernie daje – mówił G. w śledztwie. Ostatni raz – jak to określił – „staropolskim obyczajem”, dał w kwietniu zeszłego roku 9 tys. zł, połowę przyznanej przez B. nagrody rocznej.
Obaj świadkowie opowiadali także śledczym o walnych zgromadzeniach spółek komunalnych, które odbywały się zwykle w przywołanej już Sabatówce, gdzie po części oficjalnej rozpoczynało się tzw. spotkanie integracyjne, na które – według Sz. – zjeżdżali się prezydenccy koledzy, przyjaciółki z MOPS i płetwonurkowie. Obaj mówili też dużo o środowych spotkaniach, w tzw. saloniku u prezydenta, na których bywali szefowie miejskich jednostek oraz prezesi spółek. Sz. zeznał, że jeden z dyrektorów tak do ich dawania zachęcał: „Trzeba Wojtusiowi pomóc, bo buduje dom, zmienia samochód i musi mieć też na kochanki”. Sam także miał dawać. Twierdził, że „wybory załatwi pieniędzmi unijnymi”, jak opowiadał Sz. Prezes mówił też śledczym, jak podczas zakrapianego alkoholem spotkania dzwoniono po „skąpo i wyzywająco ubrane panienki”.
Urzędniczka przekazała
W sprawie Justyny Z. prezes G. niewiele miał jednak do powiedzenia. Potwierdził, że dał jej 10 tys. zł na kampanię dla prezydenta, zresztą sam po nią dzwonił, gdy nie przyjeżdżała. Wręczył jej gotówkę w kopercie, którą schowała do torebki. Kiedy zapytał, czy komitet ma już wystarczającą ilość funduszy, stwierdziła, że „nawet więcej niż potrzebował”.
To właśnie ona, jak twierdził G., miała się z nim kontaktować, niedługo po tym jak prezydent opuścił areszt.
– Przyszła do mnie do domu i powiedziała żonie, że musi ze mną się skontaktować, bo jutro zostanę odwołany – mówił śledczym G. Niedługo potem zadzwonił do niego Marian S., prosząc, żeby przyjechał na skład.
– Justyna powiedziała, że prezydent oczekuje ode mnie oświadczenia, w którym wycofam się ze wszystkich zeznań i stwierdzę, że byłem nakłaniany do tego przez CBA, a wtedy z Sz. zrobi się osobę mało wiarygodną. Dała mi też wizytówkę do adwokata mówiąc, że mam się z nim skontaktować. Pierwsza wizyta była już opłacona – mówił G.
Z prezydentem widział się tylko raz i to nie w cztery oczy, na co nalegał, od kiedy B. wyszedł na wolność, ale w obecności Justyny Z. i kilku innych pracowników urzędu.
– B. zapytał, co mam mu do powiedzenia, tłumaczyłem, że to nie ja sprowokowałem tę sprawę. Musiałem potwierdzić zeznania, bo taka była prawda – powtórzył przed sądem G.
Oświadczenia nie chciał napisać, radził tylko prezydentowi, że jeśli ma „sprytnych adwokatów, to niech wymyślą dobrą ścieżkę obrony” i najwyżej wtedy się z nim skontaktują.
Od jednego z siedzących wówczas na sali miał wtedy usłyszeć: to nie będzie koniec Wojtka, ale nas wszystkich”.
– Powiedziałem „przepraszam Wojtku za to, co się stało”, pożegnałem się i wyszedłem – relacjonował przed sądem. Zaprzeczył, by był mściwy albo złośliwy i stwierdził, że jest kulturalnym człowiekiem i nikomu nie życzy źle, a prezydent sam sobie jest winien.
Zapytany, dlaczego tak długo zwlekał, by opowiedzieć o procederze stwierdził jedynie, że „tak jakoś wyszło”.
Szymon Sz. ujawniając aferę upatrywał w tym swoją szansę na odzyskanie dobrego imienia.
– Zostałem bezprawnie odwołany z funkcji prezesa, a przy tym pozbawiony pracy. Od tego czasu zaczęły się eskalacje wokół mojej rodziny – zeznał.
Przez ogrom negatywnych opinii, jakie krążyły w mieście na jego temat, zastanawiał się nawet nad wyjazdem ze Starachowic. Ostatecznie postanowił tu zostać i opowiedzieć, jak to faktycznie było.
– Mam nadzieję, że kiedy mieszkańcy dowiedzą się o tym, odzyskam w pewnej mierze swoje dobre imię – tłumaczył przed sądem.
Ani oskarżeni, ani ich obrońcy nie mieli pytań do świadków.
Sąd zrezygnował z aresztu
Obrońcy wystąpili z wnioskiem do sądu o uchylenie aresztu dla Wojciecha B. i Justyny Z., którzy trafili tam po tym, jak mieli nakłaniać G. do zmiany zeznań. Ze względu na to, że złożył on już swoje zeznania, podobnie jak Sz., który był drugim najważniejszym świadkiem w tej sprawie, sędzia Barbara Nowak – Łon, zgodziła się zamienić środek na lżejszy. Justyna Z. zaraz po zakończeniu rozprawy opuściła sąd w otoczeniu swojej rodziny, natomiast prezydent po wpłaceniu przez bliskich 75 tys. zł kaucji. Oboje mają dozór policyjny i zakaz opuszczania kraju. Dodatkowo, w przypadku prezydenta, sąd zdecydował o zawieszeniu go w czynnościach służbowych. Co to oznacza dla samego urzędu? Jeśli chodzi o funkcjonowanie nic się nie zmienia, wszystkie obowiązki pełni nadal pierwszy zastępca. Mniej jasna wydaje się kwestia wynagrodzenia, które miałby pobierać Wojciech B.
– Za wcześnie, by o tym mówić – stwierdził w rozmowie z GAZETĄ zastępca prezydenta Sylwester Kwiecień. – Nie mamy jeszcze prawomocnego orzeczenia sądu w tej sprawie. Gdy tylko go dostaniemy, chcemy wystąpić z pytaniem prawnym do wojewody oraz ministra cyfryzacji, bo nie ma tu jednoznacznego orzecznictwa. Ustawodawca dostrzegł tu lukę i chce ją uregulować, wprowadzając zapis, że w tego rodzaju przypadkach wynagrodzenie nie będzie się w ogóle należeć, z czego można domniemać, że w tej chwili się ono należy. Podobna sytuacja miała miejsce w Siemianowicach, gdzie osobom wypłacono połowę wynagrodzenia, natomiast według Państwowej Inspekcji Pracy należało się ono w całym wymiarze. Na dzień dzisiejszy ciężko jest więc cokolwiek powiedzieć – stwierdził Kwiecień.
Pensje w urzędzie wypłacane są 26. dnia każdego miesiąca. Pobory za marzec przelano więc prezydentowi na konto, a jak będzie później, okaże się wkrótce.