NA CMENTARZU PRZEŻYLI KOLEJNY DRAMAT

Getting your Trinity Audio player ready...

11-miesięczna Klara zmarła po ciężkiej chorobie, a podczas pochówku zgotowano rodzinie i żałobnikom kolejny dramat. Grób był źle wymierzony i na oczach wszystkich, grabarze piłowali trumienkę.
Była pierwszym dzieckiem Izy i Grzegorza, mieszkańców pobliskiego Kuczowa. Niestety, dziewczynka urodziła się z przepukliną oponowo-rdzeniową i wodogłowiem. Od pojawienia się 20 stycznia 2017 r. na świecie rozpoczęła się walka o jej życie.
– Już w pierwszej dobie życia miała usuwaną przepuklinę. Ta operacja się powiodła. Później jednak wodogłowie się powiększyło i lekarze zdecydowali, że trzeba wstawić zastawkę, która będzie odprowadzała płyn mózgowo-rdzeniowy. Po operacji, w maju, rokowania lekarzy były dobre, powiedzieli, że to co najgorsze już jest za nią i może być tylko lepiej. Sami zauważyliśmy, że ta operacja przyniosła efekt, bo Klara zaczęła już samodzielnie trzymać główkę, przewracać się na boki, bo do tej pory tylko leżała, w takiej pozycji w jakiej się ją zostawiło – wspomina ze łzami w oczach pani Iza, mama Klary.
Początkowo wszystko układało się bardzo dobrze. Klara zaczęła się rozwijać, interesowała się światem i była bardzo żywym dzieckiem. Niestety, w połowie grudnia 2017 r. jej stan nagle się pogorszył. W środę, 13 grudnia mała Klara nagle zapatrzyła się w jeden punkt, nienaturalnie naprężyła ciałko i nie reagowała na żadne bodźce. Rodzice natychmiast pojechali do szpitala.
– Lekarka powiedziała nam, że może to być padaczka, ale wcale nie musi, tym bardziej że wyniki były w normie. Stwierdziła, że nie widzi nic tak bardzo niepokojącego, by zatrzymać ją w szpitalu. Skoro lekarz tak powiedział, to ja chciałam jej oszczędzić tego pobytu w szpitalu, bo już w swoim życiu się tyle nacierpiała i wyleżała w szpitalach. Teraz jednak mam wyrzuty sumienia, że może jakbym się wtedy uparła, żeby zostawić ją w szpitalu, to byłoby to wszystko inaczej. Do szpitala pojechaliśmy znów na drugi dzień rano, bo dostała kolejnego ataku – mówi pani Iza.
– Klara leżała na naszym łóżku i chciałem ją przełożyć do jej łóżeczka. Kiedy wziąłem ją na ręce, znów się naprężyła, wygięła w nienaturalny sposób i zdecydowaliśmy, żeby wezwać karetkę. Było jeszcze gorzej, bo zaczęła tracić oddech i serduszko zaczęło jej szybciej bić. Zanim karetka przyjechała, to zacząłem ją reanimować, a w szpitalu lekarze powiedzieli, że jej stan nieco się ustabilizował – dodaje pan Grzegorz, tata małej Klary.
W starachowickim szpitalu rodzice dziewczynki usłyszeli prawie to samo, co kilka godzin wcześniej. Lekarze podejrzewali padaczkę, ale wszystkie wyniki nadal były w  normie. Sytuacja zmieniła się w momencie, gdy mała Klara dostała kolejnego ataku, tym razem na rękach lekarza.
– Kiedy lekarze chcieli zrobić Klarze kolejne badania i przełożyć ją z łóżeczka do specjalnej rynienki, nastąpił atak. Wtedy lekarz prowadzący stwierdził, że trzeba ją przewieźć do Kielc. Zanim przyjechał transport z Kielc, jej stan jeszcze bardziej się pogorszył, Klara przestała samodzielnie oddychać i trzeba było ją zaintubować. Konieczne było wezwanie kolejnej, specjalistycznej karetki z Kielc – opowiada mama Klary.
Ciężki stan nadal się utrzymywał. Lekarze potwierdzili, że sytuacja jest poważna.
– Niestety, samodzielny oddech już jej nie wrócił. Lekarze powiedzieli, że w mózgu uszkodzony został element, który odpowiada za oddech. Po tomografii okazało się, że doszło do obrzęku mózgu i kwestią czasu jest, kiedy serduszko przestanie jej bić. Tętno z godziny na godzinę jej spadało. W poniedziałek rano już czułam, że jest coraz gorzej i trzeba spodziewać się najgorszego. Wieczorem przyjechałam do domu, chciałam zabrać najpotrzebniejsze rzeczy, ale nie zdążyłam już wrócić do Kielc. Dostaliśmy telefon ze szpitala, że Klara zmarła o  godzinie 23.30 – mówi ze łzami w oczach pani Iza.
– Przyczyną śmierci była infekcja, do której doszło w jelicie, a bakterie przedostały się do mózgu, które spowodowały obrzęk, bo zastawka przestała prawidłowo funkcjonować – dodaje pan Grzegorz.
Klara zmarła w poniedziałek, 18 grudnia. Zarówno rodzice, jak i cała rodzina przeżywali prawdziwą tragedię, jednak nie spodziewali się, że kilka dni później będą przeżywali kolejny dramat.
– Na drugi dzień poszliśmy do kościoła załatwiać sprawy z pogrzebem. Spotkaliśmy tam kościelnego, który jest też grabarzem. Powiedziałam, że to małe dziecko i  trumienka będzie miała około metra. Kilka godzin później znów pojechaliśmy do kościoła i poinformowałam o wymiarach trumienki. Kościelny sam powiedział, że w takim razie trzeba wykopać grób na 1,2 metra, żeby trumienka spokojnie weszła. Była przy tym moja córka i znajomy, który nas woził. W środę dostaliśmy informację, że już wszystko jest gotowe, kwatera wymurowana – opowiada pani Marzena, babcia małej Klary.
W dniu pogrzebu, w piątek, 22 grudnia, jeszcze przed ceremonią pogrzebową w kościele coś zaczęło niepokoić rodzinę.
– W kaplicy kościelny chodził z metrówką i mierzył trumienkę. Już przeczuwałam, że coś jest nie tak. Zdziwiłam się, kiedy na cmentarzu zobaczyłam też, że pomocnik kościelnego chodził w ręku z piłką do cięcia drewna. Początkowo wszystko było w porządku, ksiądz wszystko odprawił, ale na koniec sam powiedział, że chyba trumienka się nie zmieści. Ksiądz pojechał, a pracownicy zakładu pogrzebowego chcieli spuścić trumienkę do grobu, ale się nie zmieściła – dodaje pani Marzena.
Wówczas na cmentarzu parafialnym w Stykowie rozegrały się dramatyczne sceny i to na oczach rodziny i wszystkich uczestników pogrzebu. Wykopany grób był za mały i grabarze ręczną piłką do cięcia drewna zaczęli piłować trumienkę.
– Najpierw kościelny powiedział, że trzeba to zrobić na siłę, później powiedział, żeby zostawić trumienkę, a on to później zrobi. Dodał później, że trzeba oderwać listewki. Zaczęliśmy krzyczeć, bo z początku jeszcze się nie odzywaliśmy. Kościelny zaczął się bronić, że to nie jego wina, tylko wina „szefowej”, mając na myśli właścicielkę zakładu pogrzebowego. Zrobiła się wrzawa, bo cała rodzina zaczęła reagować, a kościelny zaczął krzyczeć, że odda pieniądze i zganiał winę na innych. W końcu zaczęli obcinać po bokach trumienkę – mówi zdenerwowana babcia dziewczynki.
Rodzice musieli patrzeć na to, jak mała, biała trumienka z ich ukochaną córeczką się trzęsie, jest obcinana, a temu wszystkiemu towarzyszy wrzawa i brak jakiejkolwiek godności dla zmarłej i miejsca.
– Byliśmy bardzo rozżaleni i zbulwersowani tym całym zajściem. To było straszne przeżycie. Po pogrzebie podeszliśmy do kościelnego i powiedzieliśmy, że po świętach do niego przyjdziemy. Chcieliśmy o tym wszystkim porozmawiać, bo nawet nie usłyszeliśmy „przepraszam”. On zaczął krzyczeć, że odda nam pieniądze, a zupełnie nie o to nam chodziło. Dodał, ze nie chce mieć z nami nic wspólnego, bo „nawet paschał przy nas nie chciał się zapalić”. Dzieciątko wycierpiało się za życia i jeszcze na cmentarzu zgotowali jej coś takiego – mówi wzruszona wydarzeniem na cmentarzu pani Marzena, babcia dziewczynki.
– Ciężko słowami opisać to, co czuliśmy, bo jak widziałam, to jak telepią trumienką czy wciskają ją na siłę do grobu, to aż się we mnie gotowało. Chciałam podejść i  zrobić im za to jakąś krzywdę… My nic więcej niż słowa przepraszam od niego nie chcemy, może to go czegoś nauczy i nikt więcej nie będzie przeżywał takiego dramatu – dodaje roztrzęsiona na samo wspomnienie mama małej Klary.
Wydarzenia z 22 grudnia zbulwersowały nie tylko rodzinę, ale także mieszkańców gminy Brody, którzy nie ukrywają wzburzenia wydarzeniami na nekropolii w Stykowie. Skontaktowaliśmy się z kościelnym, który przygotowywał pochówek.
– Takie sytuacje się zdarzają, nic się nie stało. To była wina zakładu pogrzebowego, bo zrobili za dużą trumnę, a jak rozmawialiśmy miała być mniejsza. Zresztą już po pogrzebie rozmawiałem z właścicielką zakładu, która powiedziała, że to ich wina, a nie moja. Inaczej się tego nie dało zrobić, bo nie było na to czasu – powiedział nam kościelny, który był odpowiedzialny za przygotowanie pochówku.
Właścicielka zakładu pogrzebowego w Starachowicach, obsługującego ostatnie pożegnanie Klary stwierdziła, że kościelny miał dokładne informacje o wymiarach trumienki.
– Oczywiście przed pogrzebem rozmawialiśmy i mówiłam, że trumienka będzie miała około metra. Zawsze grób kopie się kilka centymetrów większy. Ja nie pamiętam nigdy takiej sytuacji. Teraz pan, który kopał grób, będzie zganiał na zakład pogrzebowy, ale to on zrobił źle. Powinien to szybko poprawić, nawet wybetonowany grób powinien szybko rozkopać – odniosła się do sprawy właścicielka zakładu pogrzebowego.
Rodzina nadal w szoku, żałobnicy zbulwersowani, rodzina nadal w szoku, a matka? Jej bólu nic nie ukoi, bo – jak śpiewa Antonina Krzysztoń: „Moje serce pęknięte naczynie, które niosę nad rzekę w nadziei, że w nie kilka kropel spłynie. Płyną krople na gładkie kamienie…” –
Link do materiału wideo na naszym u

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *