Getting your Trinity Audio player ready...
|
– Praca na planie filmowym to marzenie wielu młodych ludzi. Pani się udało. Czy bycie odpowiedzialnym za fabułę/serial/dokument, to było kiedyś marzenie Renaty?
– Marzenia zawsze rozsadzały mi głowę. Do tej pory marzę o wielu rzeczach. Dzięki mojej Mamie – Annie Czarnkowskiej pochłanialiśmy książki. W podstawówce i liceum raczej marzyłam o teatrze. Uwielbiałam przygotowywać wydarzenia, spektakle, kabarety, chętnie też w nich występowałam. W I Liceum Ogólnokształcącym im. Tadeusza Kościuszki przede wszystkim działałam w 111 Drużynie Artystycznej. Zapisałam się też do Koła Miłośników Teatru Telewizji, prowadzonego przez profesor Danutę Starzyńską i wtedy pomyślałam, o tym żeby pracować w Teatrze TV. Dlatego wybrałam teatrologię na UJ, która była połączona w jednym zakładzie z filmoznawstwem. Pracę w Teatrze TV zaczęłam po powrocie z dwuletniego pobytu we Francji.
– Zostać producentem filmowym jest nie lada wyzwaniem. Jak rozpoczęła się Pani przygoda z tym zawodem?
– Do bycia samodzielną, niezależną producentką dochodziłam etapami. Byłam redaktorką, producentką, asystentką reżysera, reżyserowałam filmy dokumentalne, byłam wspólniczką w firmie producenckiej, dyrektorką Agencji Filmowej w TVP. Doceniam wszystkie te doświadczenia, dzięki temu rozumiem różne aspekty pracy producenckiej i doceniam pracę wszystkich profesjonalistów filmowych.
– Czy może Pani o sobie powiedzieć, że połączyła przygodę z pasją i sposobem na życie?
– Staram się wykorzystać tylko talenty, którymi zostałam obdarzona – energię, ciekawość świata, miłość do ludzi. Kocham to, co robię, mimo że trudny zawód. Wymaga ogromnej wiedzy, doświadczenia, odporności i wrażliwości jednocześnie. Cały czas się uczę. Przede wszystkim pokory. Z każdą nową produkcją zdobywam nowe doświadczenia, poznaję nowych ludzi. Każdy projekt jest inny, ale każdy traktuję jak własne dziecko, takie, które daje w kość, czasami bywa nieznośne, zawodzi, ale i tak pozostaje najukochańsze.
– Zanim była fabuła, był dokument. Pani kariera to kolejne szczeble, jakie pokonują adepci sztuki filmowej. Od redaktora przez asystenta reżysera do reżysera. A do tego w bardzo trudnej dziedzinie, jaką jest film dokumentalny. Jak Pani wspomina tamten okres? Która szkoła dokumentu jest dla Pani tą wzorcową? Dlaczego? Co najważniejsze było dla Pani w roli dokumentalisty?
– Wsłuchanie się w bohatera, w temat i odpowiedź na pytanie, dlaczego akurat ta osoba, ta historia mnie poruszyły i czy mogą poruszyć też innych. Na początku byłam efekciarą, skupiałam się na formie, a potem pochłonęła mnie spokojna obserwacja, bycie z człowiekiem, a nie włażenie mu z kamerą w życie. Najbliższe mojej dokumentalnej wrażliwości są filmy Siergieja Dworcewoja, a szczególnie jego „Szczęście”.
– Czy naturalnym było przejście z dokumentu do fabuły?
– To Teatr TV doprowadził mnie do filmu. Dostałam propozycję z działu filmowego TVP i skwapliwe z niej skorzystałam. Wtedy produkowaliśmy ponad sto spektakli rocznie, a większość z nich była produkowana techniką filmową. Ta zmiana była kolejnym, naturalnym etapem rozwoju.
– Kim właściwie jest producentka filmowa?
– Trochę twórcą, trochę żebrakiem, trochę przedsiębiorcą. Musi łączyć i rozumieć różne specjalizacje filmowe, ale przede wszystkim musi mieć intuicję i determinację. Najpierw trzeba znaleźć temat, który będzie bliski widzowi i nie będzie wyłącznie rozrywką (choć nią też być powinien), ale wpłynie na patrzenie na świat, postrzeganie ludzi i zjawisk społecznych. Potem czas na walkę, dodam ciężką walkę, o sfinansowanie projektu. Ważnym etapem jest przygotowanie do zdjęć i same zdjęcia. Wtedy w ideę wchodzą ludzie i dobór zespołu decyduje o sukcesie bądź porażce projektu. To zarządzanie kilkusetosobową ekipą, przewidywanie punktów krytycznych, ułożenie właściwej komunikacji. Równie ważny jest montaż i postprodukcja. Najbardziej widocznym momentem jest oczywiście premiera, ale i ją trzeba przygotować, zareklamować i sprzedać film. Nie robię tego oczywiście sama. Moi najbliżsi współpracownicy, to w większości kobiety, jedne z najlepszych specjalistek na rynku.
– Wspierała Pani twórców niezależnych. Pomaganie artystom, którzy wymykają się szablonom to…?
– Niesamowita przygoda i profesjonalna pomoc. Niezależność twórcza, to nie tylko niezależność od oficjalnych struktur, ale przede wszystkimi niezależność artystyczna i intelektualna. Żeby jakikolwiek utwór audiowizualny mógł zostać pokazany publicznie, trzeba zrobić także porządek w papierach – umowach, prawach, do czego filmowcy niezależni nie zawsze mają głowę.
– Była Pani współzałożycielką firmy producenckiej, w której wykorzystała Pani swoje doświadczenia w zawodzie producenta, czy dyrektora artystycznego. W tym czasie wyprodukowała Pani między innymi film Jacka Borcucha „Wszystko, co kocham”. Był on w 2011 roku polskim kandydatem do Oscara. To ogromny sukces i genialny film. Czy był to pierwszy Pani film, który odniósł tak duży sukces? Jak wspomina Pani tamtą pracę i współpracę z Jackiem i całą ekipą?
– Właśnie mija dziesięć lat od zdjęć do WCK. Byłam jedną z trzech producentów. Ta produkcja była wyjątkową, ponieważ opowiadała też o mnie, o mojej miłości z czasów licealnych, w stanie wojennym. Jacek wprowadził do filmu także kilka moich wspomnień, ale przede wszystkim to jego historia. Dzięki naszym długim poszukiwaniom odtwórców głównych ról, do kina weszła przebojem grupa wyjątkowych młodych aktorów. Poniosła nas wszystkich pasja, wspomnienia, młodość. Ja głównie walczyłam o postaci kobiece, były mi najbliższe. Ja dbałam o pierwiastek dziewczyński, Jacek o chłopacki. Kiedy jeszcze byłam producentką w TVP zajmowałam się debiutantami i właśnie praca z nimi przynosiła mi najwięcej radości, a sukcesy międzynarodowe cieszyły. Myślę tu o „Chaosie”, „Z odzysku”, „Zmruż oczy” i „Odzie do radości”.
– Powrót do TVP, gdzie objęła Pani stanowisko dyrektora Agencji Filmowej TVP S.A. i tu kalejdoskop nazwisk i tytułów: „Chce się żyć” i Maciej Pieprzyca, „Papusza” Joanna i Krzysztof Krauze, „Wałęsa. Człowiek z nadziei” – mistrz Andrzej Wajda. Kino świetne, ambitne, pełne metafor. Wielkie nazwiska reżyserów, filmy, w którym grały polskie gwiazdy kina. Czy współpraca z takimi indywidualistami, artystami przez duże A motywuje? Czy łatwo współpracować z takimi osobowościami?
– Ci wielcy artyści to przede wszystkim ludzie, od których się uczę, którzy wnoszą swoją wyjątkową wrażliwość i wyobraźnię. To, co najlepiej wspominam z czasów dyrektorowania w Agencji Filmowej, to jej zespół, znakomici profesjonaliści, którym trzeba tylko stworzyć warunki pracy, zapewnić bezpieczeństwo, a wtedy umieją wykreować rzeczy niezwykłe. Bardzo bym chciała, żeby telewizja znowu stała się miejscem, gdzie nie polityka jest najważniejsza, a program i ludzie. Tak było, kiedy zaczynałam, kiedy uczyłam się od wspaniałych twórców.
– „Paradoks”, „Głęboka woda”, „Czas honoru” i „Szpiedzy w Warszawie” – seriale znane, intrygujące, ambitne, z tzw. rozmachem. Co tydzień przyciągały widzów przed ekrany telewizyjne, gwarantowały wysoką jakość i ponadczasowe treści. Powstały, gdy szefowała Pani Agencji Filmowej TVP. To perełki w Pani zawodowym CV? Skąd odwaga, by inwestować w seriale o tak innej treści niż obyczajówka?
– Wystartowałam w konkursie na dyrektora Agencji Filmowej, ponieważ ówczesny zarząd TVP obiecywał, że najważniejsza będzie jakość, a nie tania rozrywka. Konkurs wygrałam, dostałam zielone światło, zaczęłam z zespołem przygotowywać nowe produkcje, zgodne z najlepszymi standardami. Powróciliśmy do produkcji filmów fabularnych, teatru telewizji, przede wszystkim teatru na żywo. Niestety, to był krótki karnawał. Znowu zwyciężyła komercja i polityka, a ja mam naturę niezależną i samodzielną. Trudno mi produkować telewizyjną papkę i czuć się dobrze. Przyszedł czas na drugie rozstanie.
– Co świadczy o sukcesie filmu?
– Dla każdego sukces oznacza co innego. Dla jednego to osiągnięcia artystyczne, nagrody na festiwalach, dla innych kilkumilionowa widownia w kinach. A mnie się marzy połączenie jednego z drugim. Moim zdaniem sukces filmu opiera się na jego uniwersalności, ponadczasowości. Chcę produkować filmy, które nie tylko prowokują do myślenia, zmieniają świat na lepsze, ale też przynoszą wytchnienie, może nie zawsze od razu. Na mnie ogromne piętno odcisnęło wiele filmów, między innymi „Dawno temu w Ameryce”, „Hair”, „Czas apokalipsy”, „All that jazz”, „Miejsce urodzenia”, „Matka królów” „Wielka majówka”, „Kobieta samotna”. Każdy z nich jest inny i z różnych powodów był dla mnie wyjątkowy. Wszystkie widziałam, co najmniej kilkanaście razy.
– Odeszła Pani z TVP, reaktywowała swoją firmę producencką. Tęskniła Pani za niezależnością? Lepiej na swoim?
– Nigdy nie przestałam być niezależna, dlatego odeszłam. Własna firma to również ogromna odpowiedzialność – za ludzi, finanse. To niejedna nieprzespana noc, ogromny stres, ale też satysfakcja, chociażby z nagród na festiwalach i znakomitych recenzji filmu „Jestem mordercą” Macieja Pieprzycy.
– Filmy, których Pani jest producentką odniosły sukces. Jakie to uczucie stać na czerwonym dywanie, wychodzić na scenę, odbierać nagrody?
– To oczywiście ogromna frajda i święto wszystkich, którzy choć w najmniejszej mierze przyczynili się do powstania filmu. Staram się wtedy o nich wszystkich pamiętać i podziękować za pasję i zaangażowanie.
– Pochodzi Pani ze Starachowic. Często Pani tu u nas bywa?
– Kiedy tylko mogę. Gdy żyli moi Rodzice bywałam bardzo często, teraz nieco rzadziej, ale mam dużą, bliską rodzinę i tu czuję się u siebie.
– Czy Starachowice mają potencjał jako sceneria planu filmowego? Czy współpracuje Pani z artystami z naszego miasta? Była taka okazja?
Oczywiście, że mają, trzeba tylko znaleźć odpowiednią historię. Starachowice są naprawdę pięknie położone. Oczywiście martwi mnie, że stare ulice pokrywa kostka bauma, a przedwojenne domy siding. Chciałabym, żeby Rynek, przy którym się wychowałam, był odrestaurowany zgodnie z przedwojennym charakterem, ale na to chyba już za późno. Znam i współpracuję z moim krajanami, oczywiście z Krystyną Jandą, której ciocię pamiętam z dzieciństwa, z Jerzym Kapuścińskim i Mariuszem Włodarskim, którzy podobnie jak ja zajmują się produkcją filmowa i mają w tej dziedzinie znaczące sukcesy, z dziennikarzami Juliuszem Ćwieluchem i Grzegorzem Sajórem, no, i słucham Janusza Radka.
– Jakie są Pani najbliższe plany?
– W październiku rozpoczynamy zdjęcia do nowego filmu Macieja Pieprzycy „Ikar. Historia Mietka Kosza” i jesteśmy w trakcie przygotowywania projektu „Jesienna dziewczyna”, projektu poświęconego Kalinie Jędrusik w reżyserii Katarzyny Klimkiewicz.
– Dziękuję za rozmowę i życzę Pani dalszych sukcesów.