Getting your Trinity Audio player ready...
|
Była już w Koloseum, widziała Petrę (Jordania), osławiony Tadż Mahal (Indie), robiące wrażenie: Machu Picchu (Peru) i Chichen Itza (Meksyk), skryła się pod rękami Chrystusa Zbawiciela (Rio de Janeiro) i sprawdzała, jak długi jest chiński mur. Pochodząca z Wąchocka Justyna Maciejczyk (z domu Susfał) z mężem Patrykiem zwiedziła już ponad 50 krajów. Spała w namiotach z wielbłądziej wełny, chatach na palach, pięciogwiazdkowych hotelach na kształt palmy, czy bungalowach na wodzie. GAZECIE opowiedzieli o swojej pasji podróżowania i odkrywania świata.
Ona pochodzi z Wąchocka, on z okolic Chrzanowa (woj. małopolskie). Odkąd poznali się w Cambridge siedem lat temu, zwiedzili razem 52 kraje, w tym 7 nowych cudów świata. Justyna i Patryk Maciejczykowie na co dzień mieszkają w Anglii. Ona jest managerem w jednym z tamtejszych banków, on pracuje w firmie produkującej karbon do samolotów. Ale na loty z tego tytułu, nad czym oboje ubolewają, nie mają zniżek, a na pewno by się przydały, bo nie ma miesiąca, żeby gdzieś nie lecieli. Zazwyczaj nawet robią to częściej, czasem w jeden weekend, a czasem dłużej. Średnio raz w roku robią sobie dłuższe wakacje. Znikają wówczas nawet na miesiąc, jak całkiem niedawno, gdy pojechali do Chin. A wszystko zaczęło się siedem lat temu od… pechowych wakacji.- Byliśmy na Majorce. Miło spędzaliśmy czas, ale na koniec zostaliśmy okradzeni. Zabrano nam wszystko, łącznie z dokumentami. Musieliśmy jechać do Barcelony, by w konsulacie wyrobiono nam paszport – wspomina Patryk.Wakacje musieli z konieczności przedłużyć więc o kilka dni.- Bardzo to wtedy przeżyłam – przyznaje Justyna.- Patryk obiecał mi wówczas, że jak wyrobimy tylko nowe paszporty, będzie zabierać mnie w każdym roku do innej stolicy kraju. I tak się zaczęło… To było ponad 7 lat temu…- wspomina Justyna.Od tego czasu byli nie w siedmiu, ale w 52 krajach i zobaczyli 7 nowych cudów świata. Fakt, wymagało to od nich dużo przygotowań, długiego przesiadywania przed komputerem i przeglądania ofert, ale mają tę satysfakcję, że każda z podróży została zaplanowana przez nich. Starają się nie korzystać z pomocy biur turystycznych, a przewodników biorą jedynie wtedy, gdy jest to niezbędne, jak choćby w Chinach, gdzie jeśli turysta nie zna języka, nie może sam prowadzić auta. W innych przypadkach starają się być samodzielni. Po trosze także dlatego, że inni nie nadążają za szybkim tempem.- Ostatnim razem, gdy byliśmy w Chinach, mieliśmy pięć lotów w kraju. Zawsze pojawia się jeden problem – jest tak dużo miejsc i tak mało czasu, aby móc je wszystkie obejrzeć – mówi Justyna, choć – jak przyznaje – robi sobie z Patrykiem także wakacje.- Leżymy sobie wówczas na plaży i nic nie robimy – śmieje się wąchocczanka – choć nie są to częste wyjazdy.Oboje lubią, jak dużo się dzieje. W tym roku na przykład byli w Australii, Nowej Zelandii, a także w Chinach, gdzie zamknęli już listę cudów świata.Wielki Mur Chiński ciągnący się na długości 2400 kilometrów, największa budowla wzniesiona kiedykolwiek przez człowieka, jest na drugiej pozycji ich wspólnej listy ulubionych cudów, ex aequo z Petrą, leżącym pośrodku pustyni starożytnym miastem, wykutym w stromych ścianach wapiennych, leżących na terytorium dzisiejszej Jordanii.- To było coś wspaniałego – wspomina Justyna, zwłaszcza, że zawsze chciała tam jechać.- Byliśmy mocno oszołomieni tym, co tam ujrzeliśmy: ogromny skalny kompleks, do którego dojść trzeba piechotą przez wąwóz… Owszem można zrobić to samochodem, ale kto by wybierał drogę na skróty.Gdy tam dotarli byli zachwyceni i zapragnęli zobaczyć pięć pozostałych. Na koncie mieli już Koloseum. Niekwestionowanym numerem jeden jest jednak dla obojga Machu Picchu – najlepiej zachowane miasto Inków, położone na wysokości 2090-2400 m n.p.m., na przełęczy pomiędzy Huayna Picchu i Machu Picchu w Andach Peruwiańskich, poniżej którego płynie rzeka Urubamba.- Nie ma sobie w istocie równych. Ciężko jest się tam zresztą dostać. Wysokość daje każdemu w kość. Normą jest tutaj choroba wysokościowa. Trzeba brać wcześniej tabletki na wyrównanie ciśnienia – powiedział Patryk. – Miejscowi jednak mają na nią sposoby. Żują liście koki zmieszane z miętą.- My parzyliśmy z tego herbatę – wtrąca do rozmowy Justyna.Wakacje w dżungliW Amazonii przez cztery noce mieszkali w dżungli, w domkach zrobionych z bambusa i osadzonych na palach. Dzisiaj, kiedy to wspominają przyznają, że to był hardcore.- Nigdy nie zapomnę, jak tam pojechaliśmy – mówi Justyna. Było to po tym, jak przez internet nawiązała znajomość z pewnym Holendrem. Zmęczony cywilizacją wyjechał do Peru, gdzie wybudował mały hotelik. Nazwanie go hotelikiem wydaje się jednak trochę na wyrost, jeśli wziąć pod uwagę, że były to tylko trzy domki i tzw. maloka, czyli miejsce spotkań, do którego podciągnięty był prąd. Kiedyś w tego rodzaju domach mieszkało po kilka lub kilkanaście spokrewnionych ze sobą indiańskich rodzin. Dzisiaj co najwyżej obchodzą tu razem święta. Zarówno maloka, jak i domki, kryte są liśćmi różnych rodzajów palm. Potrzeba ich blisko 80 tys., by pokryć jedną taką malokę, a ich zbieranie trwa w dżungli ok. 2 tygodni, lecz na turystach robią wrażenie. Podobnie, jak warunki, typowo spartańskie.- Woda ciągnięta jest pompą z rzeki. Kolor ma… rzeczny, pachniała też nie najlepiej, ale była…- śmieje się Justyna.- Nad każdym łóżkiem zwisała moskitiera, bo pająków i innych owadów było tam mnóstwo – wspomina Patryk. I chociaż trudno zaliczyć go do grona „cykorów”, respekt budziły w nim piranie.- Patryk lubił się kąpać w rzece, podczas gdy ja nie wchodziłam nigdy do wody – mówi Justyna.Któregoś dnia jednak postanowiła połowić. Poszła więc do jednego z miejscowych, by zrobił jej wędkę. Ten urwał patyk, zawiązał nitkę, no i przywiesił haczyk, na którym za chwilę zawisnąć miał kurczak.- Był jeszcze krwisty, bo świeżo co oderżnięty od kręgosłupa – opowiada Justyna. – Nadziałam go szybko na haczyk i poszłam łowić… piranie. Patryk, jak tylko zobaczył, że mam na nim mięso, wyskoczył jak poparzony z wody. Wyglądało to przezabawnie – mówi Justyna, uśmiechając się na to wspomnienie.- Kurczak zniknął od razu, ale nic nie złowiłam. Piranie zjadły go błyskawicznie. Gdy odciągnęłam wędkę, żadnej nie było.Żarłoczne ryby to nie jedyne istoty, na które musieli często uważać.- Strach był – przyznaje Patryk – zwłaszcza, gdy byliśmy na Kajmanach. Były tam anakondy i krokodyle. Na Borneo natomiast miał bliskie spotkanie z … waranem, gdy – jak to turysta – próbował sobie „strzelić” z nim fotkę.- Bardzo chciałem mieć zdjęcie, jak leży koło mnie. I chociaż był ślepy na jedno oko, musiał wyczuć wibracje, gdy podchodziłem bliżej. Tak mnie sieknął ogonem, że do dzisiaj mam jeszcze pręgę – przyznaje.A gadzina, jak stwierdził, była jego wielkości. Smoki z Komodo żywią się wprawdzie ptakami, a z ssaków zjadają konie, bawoły wodne, świnie, jelenie, albo kangury, ale odnotowano też kilka śmiertelnych ataków na ludzi.Na celowniku zwierzątWidząc takie okazy trudno nie czuć respektu. W Australii, gdzie żyje 30 najbardziej jadowitych zwierząt na świecie, musieli się mocno pilnować będąc w Outback-u: rozległych i słabo zaludnionych, w przeważającej części pustynnych i półpustynnych obszarach środkowej Australii, gdzie pojechali, żeby zobaczyć świętą (dla Aborygenów) górę Uluru, uważaną przez lata za największy monolit świata.- Było tam mnóstwo dużych pająków, a muchy cisnęły się nam do ust i oczu – wspomina Justyna. Ale także i na nie miejscowi mieli swój własny sposób. Można sobie było kupić kapelusz, w którym porobione były dziurki, przez które przewleczone były sznureczki, a na nich wisiały zakrętki w niebieskim kolorze, który podobno odstraszał owady. Jak ruszało się głową, odbijało się od nich światło – tłumaczy Justyna.Niebezpiecznie było także na plaży i przy każdej kąpieli niezbędny był kombinezon.- Zamówiłam go sobie wcześniej, ale Patryk miał nie miał pełnego do czasu… gdy zobaczył co stało się z młodą dziewczyną po oparzeniu jej przez meduzę. Ledwo została odratowana. Sama meduza była niewielka, wielkości ? paznokcia, ale parzydła ma dosyć długie. Jest przezroczysta i nie sposób zauważyć jej nawet w wodzie. Dlatego ja nigdy tam nie wchodziłam, jeśli wiedziałam, że mogą być – powiedziała Justyna. – Na Ibizie oparzyła mnie mocno jedna, nadal mam jeszcze ślad.Będąc na safari widzieli też 3-metrową kobrę, która wygrzewała się najzwyczajniej na drodze.- Jak usłyszała, że nadjeżdżamy, podniosła się szybko w górę. Była ogromna… Nawet przewodnik powiedział, że był to jeden z większych okazów, jakie widział w życiu…- opowiada Patryk, który w Tajlandii urzędował też z tygrysami.Nieopodal Bangkoku znajduje się miejsce zwane Świątynią Tygrysów. Jest to buddyjski klasztor, w którym razem z mnichami przebywają dorosłe okazy tych drapieżników. Od kiedy 16 lat temu przygarnęli do siebie kilka osieroconych młodych, ludzie podrzucili im jeszcze kilka. Dzisiaj świątynia jest jedną z serii must-see attractions Tajlandii. Obecnie przebywa tam około 120 tych drapieżników, a zwiedzających jest około 500-1000 osób dziennie. Bo każdy chciałby mieć zdjęcie z tygrysem.- Kotki są bardzo miłe, ale to jednak duże zwierzęta. Nie zawsze czujesz się pewnie – przyznała Justyna.Bardzo przyjemnie wspominają też Malediwy, gdzie podczas rejsu natknęli się na delfiny.- Było ich 200 a może 300. Gdzie człowiek nie spojrzał były delfiny – śmieje się Patryk, który miał też okazję pływać z diabłami, na szczęście morskimi, nazywanymi przez wielu manty.- Były imponujące, a rozpiętość ich skrzydeł mogła mieć jakieś 4 m – mówi Patryk. Znalazł też miejsce, gdzie było dużo rekinów. Gonił je z aparatem. Natknął się również na piękną i dużą murenę.- Miała ok. 1,5 m. Ustawiłem Justynkę do zdjęcia, dokładnie w miejscu gdzie miała pysk, a sam w tym czasie złapałem murenę mocno za ogon. Gdy tylko otworzyła paszczę, od razu zrobiłem zdjęcie.- A ja mało nie zeszłam na zawał… – powiedziała z uśmiechem żona.Niemal jak w filmieRazem widzieli już bardzo dużo. Łatwiej wymienić byłoby kraje, w których jeszcze nie byli, a przynajmniej te w Europie, na wschód od Polski, wyłączając z nich Ukrainę, a także Skandynawia, za wyjątkiem Norwegii. W drugim roku wspólnych podróży udali się do Maroka.- To był nasz pierwszy wspólny wyjazd poza Europę. W czasie wakacji stwierdziliśmy, że fajnie by było zaplanować wyprawę na większą skalę – powiedziała Justyna, której marzyła się wówczas Tajlandia, Kambodża i Azja Południowo – Wschodnia.- Kiedy już to zrobiliśmy, uznaliśmy, że fajnie by było, gdyby tak wyglądała nasza podroż poślubna i zdecydowaliśmy o ślubie – mówi z uśmiechem Justyna.Sakramentalne „tak” powiedzieli sobie w Wąchocku, skąd pojechali prosto do Azji.- Byliśmy w Tajlandii, Kambodży, Malezji, Indonezji i Singapurze. Spędziliśmy w tych rejonach calutki miesiąc. Spaliśmy na plaży, a są tam piękne…- opisuje Justyna.Nocowali już w różnych miejscach. Czasem w namiotach z wielbłądziej wełny, a czasem w chatach na palach, pięciogwiazdkowych hotelach na kształt palmy, czy bungalowach na wodzie.- Zależy to od funduszy oraz od tego, na co mamy ochotę – mówi Justyna.- Będąc w Australii czy w Nowej Zelandii nocowaliśmy często w hostelach. Poznaliśmy tam wielu ciekawych ludzi. Wieczorami spotykaliśmy się w dormitoriach. Każdy z nas opowiadał, gdzie warto pojechać i co warto zobaczyć. A że mamy kamerę z projektorem, odbywały się też projekcje – dodaje Patryk.Do każdej ze swoich wypraw dokładnie się wcześniej przygotowują. Nie chcą, żeby na miejscu, zostali czymś zaskoczeni, chociaż trudno tego uniknąć.- Jesteśmy już zaszczepieni od wszystkich możliwych chorób. Przed samą Kenią przeszliśmy sześć szczepień. Śmiejemy się nawet, że moglibyśmy pić już wodę z kałuży, a i tak nic by nam nie było – żartuje Justyna, choć – jak zaraz dodaje – sensacje żołądkowe pojawiają się zawsze.- W końcu to inna flora bakteryjna, tego się nie uniknie. Trzeba się przyzwyczaić – uważa Patryk.O dziwo w Indiach było spokojnie. Fakt, że przed każdym posiłkiem odbywała się dezynfekcja, ale patrząc na co, co było wokół, spodziewali się najgorszego.- Na wszystkim siadają muchy, na parkingu – sterta śmieci, na których żywi się świnia i krowa. Obok ktoś sprzedaje jedzenie, a jeszcze dalej znajduje się murek, za którym jest dziura, do której wszyscy się załatwiają. Ot, taka toaleta…Wyglądało to trochę przerażająco – przyznaje Justyna.- Wszędzie chodzą krowy i wszędzie się załatwiają… – potwierdza Patryk.- Jesteśmy w Delhi, w stolicy Indii, na największym rondzie, a tam w poprzek leży w najlepsze krowa, blokując dwa pasy jezdni i żaden kierowca nie ma prawa na nią nawet zatrąbić. W końcu to Indie, a krowy są tam święte…- opowiada mężczyzna.- No i jeszcze te małpy… – dodaje Justyna. – Potrafią ci ukraść niemalże wszystko.Przekonali się o tym będąc w Jaipurze, gdy poszli zobaczyć Świątynię Małp. Zwierzaki może i wyglądają uroczo, ale dość często robią tam małpie figle. Zdarza się, że podbiegają do turystów i bezczelnie wyciągają im wszystko z plecaków, torebek albo z kieszeni. Trzeba się dobrze pilnować.Niebo w gębieTym, co prawdziwie zachwyciło ich w Indiach, pomijając sam Tadż Mahal, uznany za symbol „miłości i namiętności” małżeńskiej, a przy tym klejnot muzułmańskiej architektury i sztuki z epoki Wielkich Mogołów, który na liście ich ulubionych cudów ma numer trzeci, było … indyjskie jedzenie.- Bardzo lubimy jeść regionalnie. W Indiach jedliśmy w miejscach, gdzie po tym, jak złożyliśmy zamówienie kelner brał reklamówkę i szedł z nią do sklepu. Wiedzieliśmy wówczas, że będą świeże produkty – mówi Justyna.- Uwielbiamy te orientalne smaki, nieważne już nawet, z której części Indii, ważne by były indyjskie – śmieje się Patryk.- Ostatnio stwierdziliśmy nawet, że warto by było pojechać tam znowu, choćby po to, żeby zjeść obiad – żartuje Justyna.Choć na śniadanie wybraliby Malediwy. Jeden z przepisów zabrali zresztą ze sobą do domu.- Śniadanie jest bardzo proste, a przy tym bajeczne – rozmarzył się szybko Patryk.- Potrzebny jest świeży kokos. Najpierw trzeba odlać ze środka mleczko, potem rozłupać całość i obrać ze skóry. Kiedy mamy wszystko gotowe, łączymy to razem z mleczkiem i drobno posiekaną cebulką, a potem to blendujemy. Tak wykonaną pastę dodajemy do tuńczyka z puszki, którego nakładamy na placki, przypominające tortillę i wszystko zwijamy. Można też dodać kroplę oliwy, jeśli widzimy, że pasta jest sucha – instruuje Justyna. – Połączenie kokosa z cebulą i tuńczykiem może z początku wydać się trochę dziwne, ale zapewniam, że w smaku jest wyjątkowe…- Wprawdzie trzeba się trochę pomęczyć z kokosem, ale kiedy nabierze się wprawy, idzie to dosyć szybko – zapewnia Patryk.Jeśli chodzi o wieczór, polecaliby kuchnię grecką, ewentualnie włoską, ale nie pizze czy makarony, lecz malutkie włoskie kanapeczki z oliwkami, rukolą oraz pomidorkami.Choć oczywiście były też inne kraje, których specjały zachwyciły ich podniebienia.- Bardzo podobało mi się w Norwegii, bo było tam tyle odmian łososia, ile mi się nie śniło – powiedział Patryk, któremu podobało się także w Meksyku.Często będąc w podróży próbują też nietypowych specjałów, jak lamy czy świnki morskie, a podczas swojej wyprawy do Chin, skusili się nawet na … psa.- Pewnie niektórzy mogą się dziwić, ale my chcemy spróbować wszystkiego – nie kryje Patryk, zwłaszcza, że mają jedną zasadę – nigdy nie latać w to samo miejsce. Z każdej podróży chcą więc wycisnąć ile się da.Nie odstraszają ich trudne warunki, cyklony, tornada, czy wybuchy wulkanów, jak na Jawie, gdzie polecieli w niespełna miesiąc po jednej z erupcji.- Jak jechaliśmy samochodem, mijaliśmy sterty wulkanicznego pyły. Rzeki miały kolor wciąż jeszcze siwy, a w wioskach ludzie łopatami odkopywali drogę – wspomina Justyna.- Nie ma ryzyka, nie ma zabawy – śmieje się Patryk, a już całkiem poważnie dodaje, że zagrożenia czają się wszędzie.Bieda w Afryce i czyste niebo w Pekinie- Najbardziej obawialiśmy się chyba w Afryce, gdzie bardzo często słyszy się o napadach. Tymczasem zszokowała nas wielka bieda. Dzięki temu, że mieliśmy przewodnika, a był to chłopiec poznany przez nas na plaży, mieliśmy spokój, towarzyszył nam prawie wszędzie i – co ciekawe – nie chciał za to żadnych pieniędzy. Wziął nas tylko do sklepu i poprosił o podstawowe rzeczy: baterie do radia, proszek, mydło, pastę do zębów i chyba szczoteczkę, co jeszcze bardziej nas ucieszyło – powiedział Patryk.- Będąc w miejscach takie jak te, człowiek dopiero otwiera oczy i widzi, jak duża może być bieda – stwierdziła Justyna.Będąc w Afryce pojechali do sierocińców, by wręczyć dzieciakom drobne prezenty.- Kiedy trafiliśmy do pierwszego i zobaczyliśmy tę wielką biedę, zawróciliśmy szybko do sklepu i wykupiliśmy wszystko. Trzeba mieć jednak świadomość, że market w Afryce nie przypomina naszego Tesco ani też Lidla. Bardziej przywodzi na myśl sklepy z lat 50-tych, które świeciły ciągle pustkami – mówi Justyna.Kupili więc wszystkie zeszyty i kredki. Ale kiedy dzieci ich obskoczyły chciały tylko cukierków. Dlatego następnym razem przywieźli torby pełne słodkości, w sumie 10 kg- Kiedy zajechaliśmy do sierocińca opiekunka kazała nie dawać nam więcej niż dwa na każdego. Bo jeden cukierek zje, a drugi schowa (bo będzie mu szkoda), co spowoduje jedynie, że zejdą się szybko robaki, a tego obawiano się chyba najbardziej – opowiada Patryk.Miłe wspomnienia mają też z Chin, skąd wrócili całkiem niedawno.- Kiedy przyjechaliśmy do Pekinu, nie było smogu, ani nawet obłoków. Okazało się szybko, że mieliśmy farta.Trafili bowiem na 70-letnie obchody Dnia Zwycięstwa, z powodu których prezydent zakazał jakiejkolwiek produkcji na trzy miesiące. Nie chciał bowiem, by gromadziły się chmury. No i udało się idealnie, relacjonuje Patryk.Będąc w Hongkongu, mieli okazję zobaczyć, jak funkcjonuje komunikacja.- W samym Szanghaju jest metro, które obsługuje codziennie 8 mln ludzi, w Hongkongu natomiast rzucają się w oczy ruchome schody. Są całe sieci ruchomych chodników, które poruszają się tylko w określonych godzinach. Między godz. 8 a 11.00 rozwożą wszystkich do pracy, a potem od godz. 16 do 18.00 umożliwiają im powrót do domu. Wygląda to dosyć dziwnie – uważa Justyna.Podobnie jak tłumy Chińczyków, robiących zdjęcia z tymi, którzy tu przyjeżdżają.- Z białymi po to, żeby pokazać jak białą mają skórę, a z czarnymi, żeby pokazać jacy oni są jaśni – mówi Justyna.Zdjęcia uwielbiają też w Indiach. Ci jednak chcą się pochwalić, najczęściej na u, że mają takich majętnych znajomych.Jeśli z taką prędkością Patryk z Justyną zwiedzać będą kolejne kraje, niebawem się one skończą. Co wówczas zrobią?- Będziemy zbierać pieniądze na lot na orbitę. Holidays otworzył już taką opcję – mówi z uśmiechem Justyna.Gdy jako mała dziewczynka marzyła o pięknych wakacjach, nie spodziewała się ani przez chwilę, że tak będzie wyglądać jej życie. Podobnie, jak nie sądziła, że wyjeżdżając z Wąchocka do pracy w Anglii, pozna miłość swojego życia i będzie z nim dzielić tę piękną pasję. Przyjemnie się na nich patrzy i słucha ich opowieści…(An)