„Z NATURĄ SIĘ NIE WALCZY…”

Getting your Trinity Audio player ready...

Rok 2018 jest rokiem jubileuszowym. Jest świętem muzyków i twórcy big bandu. O „Juniors Band Starachowice”, o miłości do muzyki, o byciu społecznikiem, pracy z młodzieżą, ale też o problemach nie tylko w kulturze rozmawiamy z Mirosławem Gęborkiem.
– Dwadzieścia pięć lat to spory okres czasu. Świat pędzi do przodu, przybywa nam lat. Czy przez te ćwierć wieku wraca pan jeszcze pamięcią do przeszłości? Wspomina pan początki zespołu?
– Tak. Wspomnienia wracają, zwłaszcza przed jubileuszami, które wspomnieniom mają służyć. Dziesięć, piętnaście, dwadzieścia lat… Te wszystkie daty były zaakcentowane koncertem  jubileuszowym, zjazdem absolwentów. I wtedy te wspomnienia wracają. Jest to również moje osobiste 25 lat, moje spełnianie marzeń. Przyjechałem do Starachowic po studiach, w czasie których miałem do czynienia z dwoma dużymi orkiestrami. W jednej, przed studiami, grałem na klarnecie. Była to Wojskowa Orkiestra Dęta na Bukówce w Kielcach. A druga to podczas studiów w kieleckiej Wyższej Szkole Pedagogicznej, gdzie studiowałem kierunek nauczycielski – muzykę. Wtedy grałem w różnych formacjach muzycznych, m.in. w big bandzie studenckim. I właśnie wtedy zaczęła się moja historia z jazzem i big bandem.
– Jak wspomina pan studia w Kielcach?
– Szefem instytutu był Mirosław Niziurski, do dziś pamiętam to nazwisko. Piękna postać… Również w podejściu do muzyki i muzyków. To było świetne środowisko artystyczne zrzeszone w Kieleckim Klubie Jazzowym. I właśnie wtedy ten jazz zakręcił mną bardzo mocno.
– Na jakich instrumentach pan grał?
– Początkowo na klarnecie, potem na saksofonie altowym i tenorowym. Instrumenty dęte, choć gram również na gitarze, a z wykształcenia jestem pianistą.
– Czyli multiinstrumentalista?
– Tak, jestem multiinstrumentalistą, co jest niezbędne do prowadzenia orkiestry.
– Co skusiło pana, by po studiach wrócić do Starachowic?
– Przyznam wprost, dostałem mieszkanie i pracę. To był atut dla młodej rodziny.
– Jazz jest tak specyficznym gatunkiem muzycznym, że albo się go kocha i rozumie, albo uważa za niezrozumiałą plątaninę dźwięków. Skąd miłość do jazzu u Mirosława Gęborka?
– Pewnie z natury, z bycia wolnym człowiekiem. A ta muzyka daje dużo wolności. Choć nie do końca, bo przecież pewne zasady obowiązują. I to jest fantastyczne, że można łączyć zasady z wolnością. Jazzem zostałem zaszczepiony w orkiestrze dętej. Miałem kolegę, z którym jeździliśmy do klubu Akwarium w Warszawie. Byłem członkiem Klubu Czarnego Krążka. A potem na studiach, bezpośredni kontakt z tym gatunkiem muzyki.
– Skąd wziął się pomysł, żeby założyć zespół złożony z młodych muzyków, tak naprawdę dzieci czy nastolatków?
– Pracowałem w szkołach na terenie powiatu. Zaproponowałem w Zakładowym Domu Kultury, że założę taki big band. Jednak nie było zainteresowania, działała orkiestra dęta. Trafiłem do Szkoły Podstawowej nr 11, tu zostałem nauczycielem. I wiadomo, jak to nauczyciel muzyki, oprócz prowadzenia lekcji obsługiwałem wszystkie akademie, założyłem kwartet, który grał na imprezach szkolnych. Kiedy zakończył działalność Zakładowy Dom Kultury w Starachowicach, pozostały po orkiestrze dętej niszczejące instrumenty. Ówczesna pani dyrektor Elżbieta Weimann, zaakceptowała moją propozycję wykorzystania instrumentów i wystąpiliśmy do Urzędu Miejskiego z wnioskiem o ich użyczenie. Udało się, otrzymaliśmy instrumenty, oddaliśmy do remontu i wspólnie z rodzicami zaczęliśmy remont sali prób, największej sali lekcyjnej, którą otrzymaliśmy od dyrekcji szkoły. I tak na bazie kwartetu, który działał w „Jedenastce”, czyli Kamila Urbańskiego, Norberta Pajka i braci Pawła i Piotra Mamełów, w 1993 roku zacząłem tworzyć orkiestrę. Znalazłem sprzyjający klimat i ludzi. Takim dobrym duchem orkiestry jest właśnie pani Elżbieta Weimann, która do dziś wspiera naszą działalność, jest prezesem Stowarzyszenia Przyjaciół Big Bandu. Wielkie dzięki!
– „Zacząłem tworzyć”, sam?
– Tak, sam…  Zacząłem uczyć dzieci grać na trąbkach, na saksofonach, na puzonie.
– A skąd te dzieci pan brał?
– Obserwowałem – podczas lekcji, akademii. Zapraszałem na próby, proponowałem instrument. W początkowej fazie był to zespół złożony z samych chłopców. Sam nie wiem dlaczego, ale utarte u nas było, że skoro instrumenty dęte, to dziewczyn być nie może. Ale ten stan zmienił się, gdy zawitał u nas big band z Anglii. I ku zaskoczeniu wszystkich, większość stanowiły dziewczęta. Pojawiła się Candy Dulfer. Dziewczyny zainteresowały się grą na saksofonie. To się fajnie przełożyło nawet na takie życie orkiestrowe, pozamuzyczne. Pojawiły się emocje, na przykład na warsztatach to właśnie dziewczyny rozładowywały typowo „chłopakowe” zwyczaje.
– Żeby zainteresować młodych ludzi, zaszczepić w nich pasję i dyscyplinę, potrzeba jednak charyzmy. Rozmawiałam z wychowankami „Juniors Band” i oni mówią jedno, że jest pan kimś więcej niż dyrygentem, twórcą orkiestry. Jest pan nie tylko dobrym duchem bandu, ale też kimś, kogo nazwać można członkiem rodziny, jest pan jak drugi ojciec. A odwrotnie? Czy te dzieci, które dorastały i zmieniały się na pana oczach, to wychowankowie czy cały czas dzieciaki?
– To są oczywiste i naturalne więzy, jakie się wytworzyły. Na przestrzeni lat, ogrom czasu spędzony wspólnie spowodował, że bardzo się polubiliśmy. Muszę podkreślać, że oni nigdy nie przychodzili tu pod przymusem, przychodzili, bo chcieli, bo to lubili, bo muzyka sprawiała im radość. Orkiestra to nie tylko praca z instrumentem, próby, koncerty, festiwale ale również wspólne wyjazdy na obozy muzyczne, wycieczki, sport i rekreacja. To wspaniałe chwile. Tak, zawsze czułem się za nich odpowiedzialny jak ojciec muzycznej rodziny. Mimo upływu czasu, relacje nasze pozostają takie same.
– Ale pewnie zdarzało się, że pojawiała się niechęć do dalszego grania?
– Zdarzało się, ale warto było przeczekać kryzys, bo widziałem, że ktoś ma potencjał i po prostu, szkoda było go zmarnować. Tych historii było dużo. Ale mówiłem, odpocznij, przemyśl. Choć wiem, że czasami warto sobie dać spokój i zająć się czymś innym, bo po prostu ktoś nie ma predyspozycji. Granie w „Juniors Band” polegało od zawsze na dobrowolnym uczestnictwie, gdzie się przychodzi, bo się chce, lubi grać i jest fajnie.
– Przez te wszystkie lata, od Międzyszkolnego Big Bandu po „Juniors Band Starachowice”, ile osób się przewinęło? Ilu ma pan wychowanków?
– Ostatnio robiłem taką statystykę. To jest około 125 osób. Ale ja na chwilę wrócę do tej więzi. Proszę zauważyć, budowaliśmy coś od podstaw. Pierwszy koncert zagraliśmy w sali prób, żebyśmy mogli pokazać się władzom miasta, kuratorium, mieszkańcom, że już coś umiemy i warto nam pomóc. W 1993 roku założyłem orkiestrę, w 1994 daliśmy pierwszy koncert i chwilę potem pojechaliśmy już na pierwszy obóz muzyczny do Buska – Zdroju. To wspólne działanie i wspólny cel cementowały więzi..
– A jak opanować koedukacyjny zespół różnych charakterów, gdzie szaleją hormony młodych dojrzewających muzyków. Pojawiają się emocje. I co należy podkreślić, każdy z nich jest wrażliwcem, jest indywidualistą?
– Jest to pewnego rodzaju sztuką, ale jest to jest rolą nauczyciela. Nigdy nie miałem problemu z utrzymaniem dyscypliny na lekcji, na próbie. Bo nauczyciela, który przekazuje swoją charyzmą wiedzę, traktuje swoją pasję z sercem dobrze słucha. Podstawową zasadą w naszej pracy powinno być lubienie przedmiotu, który się wykłada, praca w szkole, a przede wszystkim indywidualne podejście do dziecka.
– Mirosław Gęborek w podejściu do wychowanków… Kolega czy nauczyciel?
– Musi być relacja uczeń – mistrz. To jest podstawowa zasada. Bo można się pogubić. Młodzież nie zawsze jest dojrzała do tego, żeby z dorosłą osobą się kolegować.
– Sekcje dęte, to jest saksofony, trąbki, puzony, flety plus sekcja rytmiczna, czyli gitara, gitara basowa, fortepian, perkusja. I młodzi muzycy. Jak pogodzić ze sobą przykładowo dwóch perkusistów, gdy perkusja jest jedna? Była rywalizacja? Da się wybrnąć z takiej sytuacji?
– Oczywiście. Bazując na umiejętnościach i predyspozycjach każdego z nich. Porozdzielać utwory tak, by grane były wymiennie. Nie lubię rywalizacji, zwłaszcza w muzyce, uważam, że jest szkodliwa. Wszystko da się pogodzić.
– A gdy ta rywalizacja jednak się pojawiała? Ale nie ta zdrowa, tylko mogąca szkodzić zespołowi?
– A wie pani, że nie przypominam sobie takiej sytuacji. Muzykowanie w orkiestrze to gra zespołowa, każdy jest ważny. Po prostu się siada razem i gra. Nikomu na myśl nie przyjdzie, aby kogoś skrytykować. Szacunek do drugiej osoby i do tego co robi trzeba wypracować i potem pielęgnować. Jak ktoś zepsuje dźwięk, to nie wyśmiewać, tylko trzeba pomóc, wytłumaczyć jak zagrać. I ta wzajemna pomoc ważna jest w każdym środowisku.
– No, dobrze, zapytam… Przyjaźnie na pewno, a zdarzały się miłości między młodymi ludźmi?
– Och, no jasne.
– Czy te pierwsze uczucia u młodych osób wpływały znacząco na resztę zespołu?
– Nie… To był szacunek do uczuć innych. My, muzycy, po prostu tak mamy.
– Wychował pan naprawdę dobrych muzyków, a przy okazji dobrych ludzi…
– Dziękuję. Myślę, że mogę o nich powiedzieć, że każde z nich jest w dorosłym życiu dobrym człowiekiem i wzorem osobistej kultury. Jestem dumny ze swoich wychowanków. W grudniu 2017 roku rozpocząłem rozmowy ze wszystkimi na temat organizacji koncertu jubileuszowego. To były długie, naturalne rozmowy z opowieściami, co u każdego z nas słychać. Nie wszyscy są muzykami, wykonują dzisiaj różne zawody, ale chętnie wracają do instrumentu i to jest piękne.
– Pokusi się pan wyróżnić kilka osób?
–  Nie chciałbym nikogo wyróżniać, bo wśród członków orkiestry jest wielu takich, którzy są mi bliscy i utrzymuje z nimi stały kontakt od początku powstania orkiestry.
– Ale nie da się ukryć, że jest kilka nazwisk, które po wpisaniu do przeglądarki internetowej, mają tam już wyszczególnione swoje życiorysy czy sukcesy. I co najważniejsze, zawsze podkreślone są początki ich drogi muzycznej.
– Tak… Jest to duma dla mnie, myślę, że dla nas wszystkich. Kiedyś zaczynali w zespole, grali wspólnie, dziś są dobrymi muzykami. Nie sposób jednak pominąć wyjątkową postać – Kamila Urbańskiego, ówczesnego ucznia klasy IV szkoły podstawowej, dzisiaj cenionego pianisty, kompozytora, aranżera, z którym utrzymuję stały kontakt i niejednokrotnie korzystam z jego muzycznej wiedzy i pomocy. Cieszę się, że pamiętają o muzycznych korzeniach.
– A oni przy tym są bardzo skromni…
– To piękna cecha – tacy są. W orkiestrze jak w teatrze, są role pierwszoplanowe i drugoplanowe i tu potrafią się znaleźć w każdej sytuacji. Skromność, wrażliwość – cechy, może dzisiaj mało popularne, ale na pewno przydatne w codziennym życiu.
– Gdy się ma 25 lat, to zazwyczaj w tym wieku wkracza w dorosłość… Ten koncert, który przed nami będzie podsumowaniem tego ćwierćwiecza?
– Tak.  Przygotowujemy nasz Jubileusz. Pragniemy zorganizować widowisko muzyczno – wizualne dotyczące historii „Juniors Bandu”, jej założyciela i wielu muzyków przewijających się przez zespół na przestrzeni lat. Koncert będzie miał charakter historyczny, a jego główną ideą będzie przybliżenie widzom twórczości i działalności orkiestry. Wydarzenie to stanie się zarówno koncertem upamiętniającym działalność „Juniors Bandu”, jak i widowiskiem artystyczno – muzycznym. Odbędzie się w przestrzeni industrialnej, na placu centralnym Muzeum Przyrody i Techniki w Starachowicach. Powstaje również muzyczna historia big bandu – jubileuszowa płyta.  To kompilacja czterech płyt, które do tej pory nagraliśmy. W czasie jubileuszu nie zapominamy o naszych przyjaciołach, którzy odegrali dużą rolę w historii naszego big bandu, m.in. Jerzy Główczewski, Adam Kawończyk, Piotr Szkil, Stanisław Soyka, Justyna Motylska, Leszek i Marzena Ślusarscy i wielu, wielu innych. Podczas poprzedniego jubileuszu gościem specjalnym był Stanisław Sojka, który zaśpiewał również na naszej płycie. Bardzo ceni sobie naszą orkiestrę. Uważam, że doszliśmy do wysokiego poziomu artystycznego i odnieśliśmy konkretny sukces, gdyż nie daliśmy się zaszufladkować w kategorii klasycznej użytkowej orkiestry szkolnej. Jesteśmy orkiestrą wielopokoleniową. I prawda jest taka, że bez absolwentów – wychowanków „Juniors Bandu”, do obecnego poziomu nigdy nie doszlibyśmy…
– A po jubileuszu, co dalej?
– To trudny temat. Jako orkiestra nie mamy stałego dofinansowania na działalność. Piszę projekty i pozyskuje środki od sponsorów, ale nie jest łatwo. Podam taki przykład: dwa lata temu (2016 rok) dla stowarzyszenia na realizację zadania w zakresie „Kultura – wspieranie aktywnych form działalności kulturalnej” przydzielono z Gminy 2 tysiące złotych. Odmówiliśmy przyjęcia tych pieniędzy. To poniżające. Wyjazdy, stroje, renowacja, serwis instrumentów – to wszystko kosztuje. W tym roku dwa projekty, które złożyliśmy na działalność big bandu oraz na organizację koncertu jubileuszowego, zostały regulaminowo odrzucone. Trudno zrozumieć ograniczanie ilości składania wniosków,  tym bardziej że jubileusz jest wyjątkowym wydarzeniem. Jesteśmy zmuszeni poszukiwać dalej środków na realizację tak dużego przedsięwzięcia, jakim jest plenerowe widowisko. Przygotowujemy się do społecznej zbiórki na portalu PolakPotrafi.pl., jesteśmy dobrej myśli. Boję się także o naszą salę prób, gdyż umowa ze szkołą na jej wynajem (pomieszczenie w podpiwniczeniu szkoły) kończy się z dniem 30 czerwca br. i tylko przedłużono nam umowę na dwa miesiące. I co dalej? Tego nie wie nikt. Chciałbym przypomnieć, że nauka i uczestnictwo w big bandzie jest bezpłatne. Mam chyba już dość szarpania się… Trudno zrozumieć takie traktowanie społecznej i kulturalnej działalności, która w nazwie ma Starachowice.
– Chyba nie rozważa pan zamknięcia działalności Juniorsów?
– W obecnej formie nie da się tak funkcjonować, bo teraz wegetujemy. Nie wiadomo, co będzie dalej… Myślę, że jakieś rozwiązanie znajdziemy, mam pewne pomysły.
– Tak słucham, co pan mówi i na usta ciśnie się pytanie, czy warto być społecznikiem?
– Może inaczej… Po moich ostatnich doświadczeniach odpowiedź brzmi: ciężko nim być, ale z naturą się nie walczy. W tym roku napisałem pięć projektów dla dwóch stowarzyszeń (Juniors Band Starachowice i Lokalni.pl – przyp. red.). Jeden z nich na profilaktykę uzyskał dofinansowanie, natomiast cztery na Kulturę, ponieważ było ich za dużo, zostały zgodnie z regulaminem odrzucone. Przykre i aspołeczne. Mimo to warto.
-Dlaczego pan to robi?
– Bo lubię… daje mi to satysfakcję, a to najważniejsze profity w moim życiu.
– Nawet, jak rzucają panu kłody pod nogi, to nadal pan lubi?
– Nie padają od dzisiaj. Przecież jest tak, że jeśli ktoś zaczyna robić coś fajnego, ma pomysł, to od razu zaczyna to niektórym przeszkadzać. Ale gdybym się tym bardzo przejmował, to dzisiaj np. nie byłoby jubileuszu. Jest grupa ludzi, chyba spora, która docenia to, co robię jako społecznik i co robimy, jako stowarzyszenia. I nas wspiera. Organizacja festiwalu „Watch Docs” jest tego przykładem, to ogromne przedsięwzięcie. Jest dla mnie organizacyjnym fenomenem, który opiera się na wolontariacie. Dostajesz tylko filmy z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, a dalej sobie radź sam. Da się zrobić pięciodniowy festiwal filmowy, ale tylko dzięki wspaniałym ludziom, wrażliwym, pełnych pasji społecznikom oraz sponsorom, a takich jak się okazuje w Starachowicach nie brakuje. Dzięki im za to.
– Czyli film też jest pasją?
– Tak… jedną z kilku. Od lat biorę udział w festiwalu filmowym Dwa Brzegi w Kazimierzu nad Wisłą. Cztery lata temu poznałem w Kielcach światowy festiwal Watch Docs – prawa człowieka w filmie. Stąd mój pomysł na Festiwal filmu dokumentalnego i Festiwal Muzyki Filmowej, przybliżenia sztuki filmowej mieszkańcom Starachowic. Festiwal „Watch Docs” to trudne filmy dokumentalne. By zrozumieć świat, trzeba się z nimi zmierzyć. My oferujemy doskonałe filmy, panele dyskusyjne ze specjalistami. To wszystko jest oprawione piękną muzyką. Zyskaliśmy już odbiorców, to dopiero trzecia edycja, a codziennie pełna sala. Czy trzeba się zastanawiać, czy warto? Po to wróciłem do tego rodzinnego miasta, bo chce mu dać jak najwięcej.
– Trzymam w ręce ulotkę z programem festiwalowym. Wśród współorganizatorów widzę Powiat Starachowicki. Wśród mecenasów i sponsorów prywatne podmioty gospodarcze. Brakuje mi wsparcia ze strony miasta czy władz wojewódzkich…
– …
– A w przypadku jubileuszu „Juniors Band”?
– Zwrócimy się do władz miasta z prośbą o zgodę na umieszczenia w materiałach promujących jubileusz herbu miasta Starachowice. Jak wcześniej wspomniałem, zwróciłem się do Gminy z projektem o dofinansowanie, ale nie otrzymałem go.
– Nie boli to pana?
– Dużo przeszedłem ostatnimi laty i trochę już jestem znieczulony. Ale nie na tyle, żeby nie bolało.
– Po jakim czasie można się znieczulić?
– Hmm… Długim… Ale tak naprawdę, nigdy do końca się to nie udaje.
– Jest pan człowiekiem, którego jak wyrzuci się drzwiami, wchodzi oknem?
– Raczej nie… Podam przykład dotyczący konkursu na dyrektora SCK. Zadzwoniła do mnie jedna z dziennikarek z pytaniem, czy będę się odwoływał od wyniku konkursu. Powiedziałem, że nie, że skoro mnie nie chcą, to wojować nie będę. Nigdy nie komentuję wprost, uważam, że każdy wyciąga sam wnioski.
– Podkreśla pan rolę starachowickich mecenasów kultury.
– Tak, muszę to podkreślić, to ludzie i firmy, którzy doceniają to co robię jako nauczyciel, dyrygent, animator kultury czy kiedyś dyrektor szkoły. Rozumieją czym jest pasja, doceniają wymierne działania i profesjonalizm. A nasza praca przynosi efekty. Zawsze mogę na nich liczyć.
– Czym dla pana jest kultura, sztuka?
– To część mnie…
– Czy Mirosław Gęborek kiedyś po prostu usiądzie, odpocznie? Czy to pragnienie bycia społecznikiem będzie dopóty, dopóki zdrowie pozwoli?
– Zacytuję moją żonę, która na moje słowa, że zrobiłem coś ostatni raz, odpowiada – do następnego razu.
– Był pan długoletnim dyrektorem Gimnazjum nr 3 w Starachowicach. A teraz, co pan porabia? Nie pytam o działalność w stowarzyszeniach, tylko o klasycznie wolny czas.
– Mam swoje ulubione miejsce na ziemi, to moja działka i tam pracuję, obcuję z przyrodą, a utrzymuję się z zasiłku kompensacyjnego. Cieszę się, że mogę się poświęcić tej pracy, to kolejna moja pasja.
– Panie Mirosławie, jest mi naprawdę trudno uwierzyć, że z pana doświadczeniem w szkolnictwie i w kulturze nie da się pana, mówić kolokwialnie, zagospodarować…
– Mnie również, nigdy nie myślałem, że po tylu latach mogę być tak poniewierany. Wierzę, że to się kiedyś zmieni. Na razie nie ma klimatu, dla mnie i na mnie. Otrzymałem propozycje, ale nie do przyjęcia, nie każdego można kupić. Teraz życie pokierowało mnie na inny front, żebym nadrobił zaległości w ogrodzie, a przede wszystkim więcej czasu poświęcił rodzinie. W trudnych sytuacjach życiowych dopatruję się zawsze pozytywów, rzeczy, które można docenić. Można złapać oddech i dystans.
– Zapytam może przewrotnie… Będzie pan startował na prezydenta?
– Nie. Trudno mi zaakceptować obłudę, cynizm i zakłamanie. To grząski teren.
– Żałuje pan startu w poprzednich wyborach?
– Nie, nie żałuję. To był pozytywny impuls, nowe doświadczenie. Uważałem, że z moimi umiejętnościami w zakresie zarządzania (17 lat), wiedzą i zapałem mogę wiele zrobić dla rodzinnego miasta. Miałem oprócz tego wsparcie ze strony moich przyjaciół. Patrzyłem na to stanowisko z punktu widzenia zarządzającego. Nie rządzącego, tylko zarządzającego. Byłem przygotowany merytorycznie, nie politycznie. Myślę, że właśnie ponoszę tego konsekwencje.
– Czego życzyć panu, zespołowi na kolejne lata?
– (długa cisza)… Przede wszystkim wytrwałości i cierpliwości. To będzie nowa droga… Hmm, czego nam życzyć? Jesteśmy w trudnej sytuacji…
– Będzie co ma być?
– Ten zespół to jest moje „dziecko” i ja go samego nie zostawię. Mam rękę na pulsie. Co dalej i w jakiej formie? Czas pokaże… Trudno likwidować coś, co tworzyło się od podstaw. Jestem długodystansowcem, jak się coś buduje, to należy to rozwijać, polepszać. To jest historia, a ją szanuję i pielęgnuję…
– Pewne jest jedno… To data 18 sierpnia i wielki jubileusz 25 – lecia „Juniors Bandu Starachowice”.
– Tak, na terenie Muzeum Przyrody i Techniki w Starachowicach będzie duża scena, a jej naturalnym zapleczem będzie Wielki Piec. Spektakl muzyczny pt. „Złote lata swingu” będzie reżyserowany przez reżysera teatralnego Przemysława Żmiejkę. Muzyka będzie łączyć się ze światłem i tańcem. Zobaczymy MiM, a za choreografię odpowiada oczywiście Małgosia Dziamka. Na scenie będzie 40 – osobowa orkiestra i dwoje wokalistów. Usłyszymy znaną już starachowickiej publiczności Justynę Motylską i znakomitego wokalistę Jamesa B. Colemana z Wielkiej Brytanii. Zapraszam wszystkich na to wyjątkowe widowisko i oczywiście na urodzinowy tort.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Przewijanie do góry